Czytanie bez limitu

Początkiem lutego pisałam Wam o czytniku, który kupiłam za 1zł z abonamentem Legimi. O samych pierwszych wrażeniach związanych z moim ukochanym [już awansował na to miano] Pocketbook Touch Lux 3 pisałam tutaj. Od mojej decyzji wzięcia czytnika z abonamentem minęły 2 miesiące, więc to dobry moment na pierwsze wrażenia związane z ofertą Legimi bez limitu. Ciekawi moich wrażeń?
Nie będę ukrywała, że bałam się czy inwestycja w abonament Legimi rzeczywiście będzie mi się opłacała. Uwielbiam czytać papierowe wydania książek, wiecie uwielbiam czuć papier pod palcami, przewracać te kartki oraz ten niesamowity zapach książki, stąd wiem, że z tradycyjnego czytelnictwa na pewno nigdy nie zrezygnuję i zastanawiałam się, czy czytnik nie będzie po prostu kurzył się na półce, a z możliwości czytania bez limitu nie będę korzystać. Jak mówią strach ma tylko wielkie oczy i już po pierwszym tygodniu z czytnikiem zauważyłam, że oszczędzam. Przeczytałam wiele książek, które od dłuższego czasu były na mojej liście do kupienia i oczywiście późniejszego przeczytania. Unikam wypożyczania książek z biblioteki, gdyż bardzo często zdarza mi się odłożyć książkę na później i o niej zapomnieć (potem płacę kary), bo tu przyszła książka do recenzji od wydawnictwa, tu postanowiłam zabrać się za ten tytuł, który chodzi za mną od lat i tak książki z biblioteki leżą, a ja później oddaje je nieprzeczytane i jeszcze płacę karę za przetrzymanie.

Ogromnym plusem abonamentu Legimi jest dostęp do tysięcy ebooków, ale także i audiobooków bez limitu, także bardzo często nowości. Co to oznacza w praktyce? Tylko to, że możemy przeczytać wiele książek za niecałe 55 zł miesięcznie (w moim przypadku). Czytasz dużo to przeczytasz dużo, czytasz mniej, nic nie stracisz, a może właśnie zaczniesz czytać więcej.  Podejrzewam, że gdyby nie moja decyzja o zdecydowaniu się na ofertę Legimi w dalszym ciągu nie przeczytałabym Dziewczyny z pociągu, czy nowości jaką był Oszpicyn. Oczywiście niektóre nowości pojawiają później, inne wcześniej, ale zawsze warto sprawdzić. Niesamowitą wygodę sprawia ściąganie książek na półkę, ja najczęściej do wyszukiwania konkretnego tytułu wykorzystuję aplikację mobilną, a następnie, kiedy mam dostęp do wifi (,więc najczęściej w domu) pobieram książki na półkę i rozpoczynam lekturę.

Duże obiekcje może budzić płatność, czasami zdarza nam się zapomnieć o zapłaceniu jakieś faktury czy rachunku, kiedy nie dostajemy przypomnienia. Opłata za abonament Legimi pobiera się jednak automatycznie z naszej karty kredytowej/debetowej, dla mnie to duże udogodnienie. Po roku stosowania takiego systemu płatności przy pakiecie Adobe (Lightroom+Photoshop) wiedziałam, że nie ma się czego obawiać i, że to 100% bezpieczne. W tym względzie nie miałam obiekcji, a nawet bardzo ucieszyła mnie taka forma rozliczania.

Ja osobiście zauważyłam sporą oszczędność, gdyż zamiast kupić nową książkę, szukam jej w katalogu Legimi, pobieram i czytam. Również moje półki odetchnęły z ulgą, gdyż nie ma na nich miejsca (a ostatnio oddałam bibliotece parę książek, do których raczej już bym nie wróciła), a z gumy nie są i nowych nie pomieszczą.  Inna sprawa, czytam więcej, częściej, dłużej. Odkąd kupiłam czytnik mam zawsze 1 książkę zaczętą na czytniku, a drugą w wersji tradycyjnej, niestety wzrok nie ten i nie czasami wolę go nie forsować, więc czytanie w sztucznym świetle nie raz odpada.

Dla kogo abonament Legimi?
Najwięcej korzyści popłynie dla tych, którzy czytają dużo, często i nie raz w podróży. Ebooki również swoje kosztują, a taki pakiet pozwoli wprowadzić nieco oszczędności do portfela.

Ile kosztuje?
Aktualnie w ofercie Legimi są dwa czytniki i ceny ich abonamentów są różne, warto sprawdzić, poczytać, zastanowić się. Odsyłam Was do strony serwisu.

Jeżeli macie jakieś pytania, chętnie na nie odpowiem w komentarzu, czy w wiadomości prywatnej (e-mail).

*Wpis powstał w ramach nowego comiesięcznego cyklu Czytelniczy kącik, mam już zaplanowane trzy takie wpisy.

Dr Danny Penman - Mindfulness. Droga do kreatywności


Brakuje Ci motywacji i uważności w trakcie kreatywnych projektów? Często podejmując zadania, gubisz się w swoich myślach i Twoja produktywność diametralnie spada do zera? Wszyscy tego doświadczamy, stąd też na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej pozycji, które mają pobudzić naszą kreatywność, pomóc nam w uważności nad ważnymi i codziennymi projektami. Jedną z takich książek jest „Mindfulness. Droga do kreatywności” autorstwa dr Danny’ego Penmana.


Zanim opowiem Wam nieco więcej na temat treści, które znalazłam i wyszczególniłam sobie w trakcie lektury „Mindfulness. Droga do kreatywności”, to chciałabym przedstawić krótko postać autora poradnika. Dr Danny Penman to wykwalifikowany nauczyciel medytacji, ale również pisarz i dziennikarz, współautor dwóch innych książek podejmujących temat mindfulness: Mindfulness. Trening uważności”, która stała się międzynarodowym bestsellerem oraz „Mindfulness dla zdrowia” napisanej wspólnie z Vidyamalą Burch.

Razem z książką otrzymujemy płytę CD z zestawem medytacji, które pomogą nam oczyścić swój umysł i otworzyć się na kreatywność. Oczywiście sztuka medytacji nie należy do najłatwiejszych, gdyż nasze umysły niejednokrotnie zaprząta tyle myśli, że ciężko nam pozbyć się na chwilę miliona informacji, które przez nasz mózg przebiegają. Autor zauważa jednak, że nie można się poddawać, a każda porażka, może punktem do wzmocnienia naszej uważności, a co za tym idzie kreatywności.
W książce „Mindfulness. Droga do kreatywności” zanim przejdziemy do praktyk medytacyjnych dowiadujemy się skąd biorą się nasze problemy z uważnością i kreatywnością, autor pokazuje nam to jasnych przykładach, które łatwo zrozumieć i odnieść do samego siebie. Nie brakuje tu również pojęć z dziedziny kognitywistyki, która w przypadku znalezienia drogi do kreatywności jest niemalże niemożliwa. Znajdziemy tu również odpowiedzi, oczywiście takie, które musimy dostosować do samego siebie, jak poradzić sobie z brakiem zapału i weny do działania. Tego dowiemy się z dwóch pierwszych rozdziałów poradnika. Kolejne pięć zajmują się już programem medytacji rozpisanym na cztery tygodnie, oczywiście medytację praktykować możemy dłużej. Zanim jednak przejdziemy do medytacji dowiadujemy się nieco więcej na temat programu rozwoju kreatywności. Autor proponuje nam dwie drogi działania, pierwsza z nich, ta którą wybrałam ja, zakłada przeczytanie książki w całości, a następnie powrót do konkretnych rozdziałów w trakcie konkretnego tygodnia medytacji, a drugi czytanie książki tydzień po tygodniu. Oczywiście w przypadku pierwszego wariantu i tak wskazany jest powrót do konkretnych treści, ale dzięki temu otrzymujemy ogląd na cały program i łatwiej będzie nam się do niego przygotować. Ostatni ósmy rozdział jest poświęcony kryzysowi, które zapewne potowarzyszy nam w piątym tygodniu (autor zapewnia, że raz rozpoczętą medytację będziemy chcieli kontynuować) i jak radzić sobie z tymi trudnościami. Opisuje w nim różne techniki, którą mogą nam znacząco pomóc.

Podeszłam do lektury „Mindfulness. Droga do kreatywności” z ogromnym zapałem i chęcią odkrycia czegoś nowego. Chciałam dowiedzieć się nieco więcej na temat radzenia sobie z problemami z kreatywnością. Z samej lektury książki, bez rozpoczęcia treningu medytacyjnego, już dowiedziałam się sporo i wiele czynników udało mi się zauważyć i rozpocząć z nimi walkę. W trakcie czytania niejednokrotnie uderzało mnie jak łatwo nie raz odpuszczamy myśląc, że rozpoczęte działanie i tak nie przyniesie oczekiwanych rezultatów. Niby tak oczywista sprawa, ale i razy się na tym łapiemy? Bardzo często głównym „mordercą” kreatywności jest strach przed odbiorem wykonywanej pracy przez innych, tak, wszystko zależy od naszego nastawienia do pomysłu, który zaświecił nam w głowie. W książce spodobał mi się jeden z wyzwalaczy z nawyku, które autor proponuje w ramach walki z codzienną rutyną, która nie oszukujmy się, zabija naszą kreatywność. Co to takiego? Randki z kreatywnością! Brzmi dziwnie? Może odrobinę, ale każdy z nas (nie wierzę, że nie ma takiej osoby) lubi zająć się czasem czymś kreatywnym. Może to być wyjście na zdjęcia, czy może malowanie w plenerze. Możemy też rozpocząć szydełkowanie czy robótki na drutach. Brzmi fantastycznie, prawda? I to wcale nie takie trudne.

„Mindfulness. Droga do kreatywności” kierowana jest do każdego z nas, bo wszystkim nam zdarza się mieć problem z twórczymi zadaniami. Wszystko leży w naszym mózgu, trzeba tylko odpowiedniego środka, który te wszystkie pokłady kreatywności wydobędzie.


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Samo Sedno

Planszówki

W podsumowaniu lutego mówiłam o pewnym wpisie, który dreptał mi po głowie od kilku dobrych miesięcy. Dzisiaj właśnie przyszła na niego pora, po tytule możecie się już zorientować o czym Wam dzisiaj opowiem. Tematem będą oczywiście będą gry planszowe, które według mnie są świetnym sposobem na spędzenie czasu z chłopakiem/narzeczonym/mężem/dziewczyną/narzeczoną/żoną*, rodziną czy też ze znajomymi. Ostatnio do swojego męża patrząc na naszą planszówką półkę stwierdziłam, że pora na nową grę, a wcale mało ich nie mamy, to już się choroba nazywa. W tym poście opowiem Wam o naszych grach, o tym w co gramy najczęściej, a także o tym co się u nas nie sprawdziło. 
Jeśli śledzicie mojego instagrama, czy też wpisy z cyklu Obiektywnie to mniej więcej orientujecie się w jakie gry grywam. Nie mamy tego dużo, ale staramy się uzupełniać co jakiś czas o nowe nabytki.

Naszą ulubioną bezapelacyjnie jest Eurobiznes, gra która jest starsza od nas najbardziej nas oczarowała, nie ma w tym nic dziwnego, skoro od najmłodszych lat grało się w Eurobiznes na początku na swoich zasadach, bo nie rozumiało się o co tak naprawdę chodzi albo nie chciało się przeczytać instrukcji. Niestety do Eurobiznesu potrzebujemy najczęściej tego trzeciego do pary, żeby rozgrywka była bardziej emocjonująca. To chyba taka gra, o której każdy słyszał, nawet jeśli nie grał. Eurobiznes lubimy chyba za to, że za każdym razem rozgrywka jest inna, nie ma powtarzalności. Raz uda Ci się rozbudować wszystkie swoje państwa i ani razu nie zastawiać swoich miast, a czasami nie jesteśmy w stanie przejść planszy bez zastawu. Life is brutal, nawet w grze planszowej.

Pierwszą naszą planszówką stała się gra Gnaj do celu w PRLu, och ile tych rozgrywek było! Te wyścigi o samochód. Naszą pierwszą grę rozegraliśmy w pierwszego wspólnego sylwestra, kiedy skończyliśmy grę 20 minut przed północą. To taki rodzaj gry, kiedy śmiechu jest co nie miara. Podobnie jak w przypadku Eurobiznesu nie można przewidzieć rozgrywki, czasami kupimy mieszkanie przy pierwszym okrążeniu (a zakup mieszkania jest niezbędny do dalszych zakupów), a czasami przez trzy okrążenia stajemy na mieszkaniach, ale tych zajętych. Grać można godzinę, a można i cztery, ale czas spędzony na graniu w Gnaj do celu w PRLu zawsze są pełne śmiechu. Nie ma tu miejsca na nudę. Trzeba czasami poczekać w kolejce, chyba że jest się sprytnym i jest się członkiem partii. 

Kiedy mamy ochotę na szybką rozgrywkę, zawsze wyciągamy Budowniczowie: Średniowiecze. To nie do końca gra planszowa. Tu liczy się spryt i umiejętność logicznego i analitycznego myślenia. Niejednokrotnie w trakcie gry widać zmęczenie, bo podejmowane decyzje nie tylko przyczyniają się do przegrania gry, ale także pozbycia się wszystkich monet. O co w grze chodzi? Naszym celem  jest wznoszenie budowli, w jaki sposób to zrobimy zależy tylko od nas. Każda budowla daje nam monety i punkty zwycięstwa, kiedy zdobędziemy ich 17 wygrywamy. Kupiona była pod impulsem, z resztek gotówki przed rokiem, ale ani trochę nie żałuję zakupu. Dodatkowo małe metalowe pudełko sprawia, że można ją zabrać ze sobą wszędzie.

Powracamy do czasów PRLu i zdobywamy towary! Rzucili właśnie buty Relax, a w drugim sklepie meblościanka, co tu wybrać?! Tak, tak takie dylematy tylko w grze Pan tu nie stał. To też rodzaj tej gry na szybkie, ale pełne emocji rozgrywki. Sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie. Może wydawać się, że już masz swój wymarzony produkt w zasięgu ręki, a tu ktoś Cię przechytrzy i właśnie straciłeś szansę na magnetofon szpulowy. Ostatnimi czasy rzadko sięgamy po tę grę, ale świeżo po zakupie graliśmy niemal codziennie.

Jak nam się znudzi Eurobiznes mamy polską odpowiedź na Monopoly, czyli Biznes po polsku. Inwestycje w naszej ojczyźnie bywają ciekawe, a rozgrywka nieprzewidywalna. Tutaj również podobnie jak w przypadku Eurobiznesu wolimy, kiedy ktoś do nas jeszcze dołączy.

Za sprawą mojej siostry trafiła do nas gra Było sobie życie, choć uważamy, że bardziej skierowana jest ona dla dzieci to czasem zagramy dla odmiany. Robimy sobie taką małą powtórkę z biologii, a kiedy czasem czegoś nie wiemy, bo albo zapomnieliśmy albo gdzieś nam to umknęło w nauce to przynajmniej nadrabiamy luki. Gra z pewnością przyda się na przyszłość, ale zanim mój Maluszek będzie mógł zagrać w tę grę minie na pewno jeszcze dobrych 5 lat to mimo wszystko to pozycja warta uwagi i której poświęcę osobny post.

Dixit, gra w którą we dwójkę nie zagramy, ale za to sprawdza się idealnie jako gra imprezowa. Nie wyobrażacie sobie jak pomysły rodzą się po kilku kieliszkach, z własnego doświadczenia nie wiem, ale szukanie odpowiedniej karty do hasła rzuconego przez lekko podpitego gracza to nie lada wyzwanie. A i nawet bez procentów gra jest niesamowita, to co nam wydaje się być oczywiste niekoniecznie jest takie dla współgraczy. Nasza wersja dopuszcza grę w 12 osób, osobiście tak dużej rozgrywki jeszcze nie testowaliśmy, ale wszystko przed nami. Kiedy tylko jest przynajmniej troje, albo moja mama ma ochotę zagrać z nami to właśnie najczęściej gramy w Dixit. Liczy się spostrzegawczość i pomysłowość, bo tu najdrobniejszy szczegół sprawia, że wszystko wygląda inaczej.

Prawie na koniec gra, która budzi nasze mieszane uczucia. Ja ją bardzo lubię, bo liczy się tu spryt i logiczne myślenie. To gra, w której układamy nasze życie - CV - posiadam wersję z dodatkiem Plotki, która bardzo urozmaica rozgrywkę. Każda gra jest inna, bo mamy inny cel życiowy, trafiają nam się inne karty i inne są cele społeczne. W przypadku dwuosobowej gry rozgrywka idzie szybko, im więcej graczy tym zabawa trwa dłużej. To bardziej stateczna gra, co właśnie nie każdemu odpowiada. Trudno tu o nieoczekiwane zwroty akcji, ale to rodzaj planszówki w której do końca nie wiadomo, kto zostanie zwycięzcą, bo nie znamy celu współgraczy. Lubię tę grę także ze względu na to, że można sobie wyobrazić inne życie, wcielić się w kogoś kim nie jestem i całkiem możliwe, że nigdy nie będę.

Na finał dzisiejszego postu zostawiłam grę, którą jak zobaczyłam w sklepie kupiłam bez zawahania. Czekałam z niecierpliwością na pierwszą rozgrywkę i... trochę się zawiodłam. Jak żyć panie premierze? to jedyna nasza gra, która znalazła nowy dom. W tej grze mamy przeżyć od pierwszego do pierwszego, a celem gry jest kupno mieszkania, spłata kredytu i utrzymaniu mieszkania przez pełen miesiąc. Ani razu nam się nie udało skończyć gry, to takie never ending story. Plusem był fakt, iż gra zawierała karty zdarzeń, która można było uzupełnić własnym tekstem, dla urozmaicenia nawet kilka napisaliśmy. Gra nas jednak zawiodła i jedynie kurzyła się na półce, bo nikt nie chciał w nią grać.

Graliście w któraś z nich? Może zastanawialiście się nad zakupem? Chętnie poznam Wasze zdanie, a jeśli znacie jakieś ciekawe gry to piszcie, bo razem z mężem jesteśmy planszówkowymi maniakami.

Alek Rogoziński - Jak cię zabić kochanie?

Spadek. Fortuna. Potrafi mocno namieszać w życiu. Niejednokrotnie pojawienie się w życiu wielkich pieniędzy lub chociaż ich widmo potrafi obrócić nasze życie o 180 stopni. Do głowy przychodzą absurdalne pomysły, czasami tragiczne w skutkach. Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o moim debiucie z twórczością Alka Rogoźińskiego, czyli „Jak Cię zabić kochanie”.


O panu Alku Rogoźińskim słyszałam bardzo wiele, jednak cały czas nie było sposobności na zapoznanie się z jego twórczością. Niedawno swoją premierę miała książka „Do trzech razy śmierć”, ale ja postanowiłam na początek zapoznać się z tym, który swego czasu mocno mnie zainteresował. Alek Rogoziński, autor młodego pokolenia, który z zawodu jest dziennikarzem, a jego wielką pasją jest kryminalistyka. Związany m.in. z magazynem  „Party”. Rozpoczęłam lekturę „Jak Cię zabić kochanie?” z ogromem oczekiwań. Czy książka je spełniła? O tym dowiecie się później…

Kasia to trzydziestoletnia żona, która ma szansę na odziedziczenie spadku po swojej zmarłej babci. Jest jednak pewien warunek, ona i jej mąż muszą mieć dziecko. W innym przypadku majątek przepada. Inną opcją jest śmierć jednego z małżonków. Kasia rozmyśla nad planem jak pozbyć się niewygodnego męża i zdobyć fortunę. Nie wie, że jej mąż Darek, także ma chrapkę na zdobycie pieniędzy.

„Jak cię zabić kochanie?” to oczywiście nie typowy kryminał, w którym mamy do rozwikłania zagadkę, musimy znaleźć sprawcę. Nie, nie. Tutaj od razu wiemy, kto za czym stoi i jakie ma plany. O tej powieści śmiało możemy powiedzieć, iż mamy do czynienia z komedią kryminalną. Wszystko co dzieje się w książce jest ze sobą połączone w tak zmyślny sposób, że wciągamy się od pierwszych stron. Finał zaskakuje nas jeszcze bardziej. Całość okraszona sporą dawką humoru, niejednokrotnie czarnego sprawia, że „Jak cię zabić kochanie?” to idealna lektura na wieczór.

Główna bohaterka, Kasia, wzbudziła moją sympatię, nawet pomimo swoich morderczych zapędów. Innych bohaterów można lubić lub nie, wszyscy jednak dopełniają wydarzenia dziejące się w „Jak cię zabić kochanie?” w taki sposób, iż brak choćby jednego z nich mógłby mocno odbić się na akcji powieści. Naprawdę trudno oderwać się od lektury, a nieoczekiwane absurdalne pomysły postaci i wdrażanie ich w „życie” sprawia, że czasem wybuch śmiechu jest trudny do powstrzymania. Fragmentarycznie czytałam „Jak cię zabić kochanie?” swojemu mężowi, który podobnie jak ja nie mógł nadziwić się pomysłowości autora i śmiał się razem ze mną.


Muszę przyznać, iż książka nie tylko spełniła moje oczekiwania wobec niej, ale także odrobinę je przerosła. Nie spodziewałam się takiej dawki czarnego humoru, który w pewnym okresie mojego życia był moim ulubionym, jednak smutne wydarzenia trochę go ukróciły.  Na pewno nie była to moja ostatnia książka Alka Rogozińskiego i niebawem sięgnę po inne. 

Obiektywnie #9 [Dużo różnorodności]

Mamy prawie połowę marca za nami, więc to dobra pora na nowe Obiektywnie. Dzisiaj będzie dużo różnorodności, już samo okładkowe zdjęcie jest mocno urozmaicone. W domu trzeba coś robić, więc szukam sobie różnych zajęć. Po raz pierwszy pokaże Wam nie tylko zrobione przez mnie zdjęcia, ale i coś innego.
W pewną sobotę mój Mąż miał do wykonania pracę w Zamościu, wyjątkowo mógł zabrać mnie ze sobą. Miasto bardzo mi się spodobało, ale pogoda nie sprzyjała spacerom. Może kiedyś tam wrócimy...


Wyszywanie. Rzadko to robię, ale siedzenie w domu jakoś mnie zainspirowało. To co widzicie miało być jajkiem wielkanocnym, ale źle policzyłam sobie oczka, więc będzie kwiatek. I Słowik. 
Audiobooków słucham rzadko, bo ciężko mi skupić się na książce. Ten stanowił wyjątek, słuchało mi się niezwykle przyjemnie i cały czas skupiałam uwagę na akcji książki. Opowiem Wam na pewno o Słowiku.
Czytanie po angielsku może być łatwe. Z książkami Wydawnictwa Ze Słownikiem jest to naprawdę proste, jeszcze wypracowanie własnego trybu pracy ułatwia czytanie. Ja poczytuję sobie Frankensteina, nie śpieszę się, czytam powoli, żeby dużo zrozumieć i czegoś się nauczyć.
Poznawałam czy żyję w zgodzie ze swoim chronotypem. Oczywiście pomagał mi kot.



 Różyczka z okazji Dnia Kobiet

 Hm... chyba miało być poziomy... znalezione w Bielsku.
 Pan(i) kotek był chory i leżał w łóżeczku. Od kilku dni wszystko robię z kotem na kolanach.
Wyścig zajączków czas start. Znacie Dixit? Uwielbiamy tą grę.



 Uwielbiam grać w The Sims, tu odsłona czwarta i moje dwie aktualne rodziny oraz kadr z klifów.
I jegomość Teodor na zakończenie.

Magdalena Knedler - Dziewczyna z daleka


Przeszłość może być bardziej zaskakująca, niż zawsze nam się wydawało. Czasami otwieranie starych rozdziałów życia może przynieść ból, a czasem też ukojenie. Podróże w przeszłość potrafią wiele zmienić, a te rodzinne historie, których nigdy wcześniej nie znaliśmy potrafią zmienić nasze życie i nasz sposób patrzenia na świat. Trochę mi szkoda, że ja nie mogę zapytać mojej babci o historie z jej dzieciństwa i czasów wojny, Wam tymczasem chciałabym opowiedzieć o książce Magdaleny Knedler „Dziewczyna z daleka”.


Z twórczością pani Magdaleny zetknęłam się przed rokiem, kiedy miałam okazję przeczytać „Windę”, książkę tajemniczą, intrygującą i inną, ale jakże ciekawą. Bardzo spodobał mi się sposób pisania przez autorkę. Wiedziałam, że będzie dla mnie kwestią czasu sięgnięcie po inne książki pani Knedler. Zupełnie przypadkowo wybór padł na najnowszą książkę spod pióra autorki, czyli właśnie „Dziewczynę z daleka”. Od drugiego spotkania z autorem niejednokrotnie oczekujemy, że się nie zawiedziemy, że sięgniemy jeszcze po kolejną książkę.

Historia rozpoczyna się w momencie, kiedy pod domem sędziwej Nataszy Silsterwitz pojawia się tajemniczy nieznajomy, w dodatku Anglik. Artur Adams, bo takie imię nosi ów gość, który niespodziewania zjawia się w „domu” Nataszy przywozi ze sobą kopertę ze zdjęciami i przedmiot, który w rękach młodzieńca dla Nataszy jest duży szokiem. Jakie tajemnice przywozi ze sobą Artur? Co wydarzyło się w przeszłości w młodości kobiety?

Choć od przeczytania przez mnie „Dziewczyny z daleka” minął prawie tydzień, to dopiero teraz zdołałam wykrzesać kilka słów na temat tejże powieści. Musiałam ochłonąć, poukładać sobie wszystko w głowie, bowiem Magdalena Knedler stworzyła opowieść, która wzruszała, momentami mocno bulwersowała, ale przede wszystkim mocno zaskakiwała. A zakończenie całkowicie zbiło mnie z tropu. Od pierwszego zdania wciągnęłam się w wydarzenia „Dziewczyny z daleka”, coraz bardziej nie wierząc w to co czytam. Natasza, choć zgorzkniała i budząca ogólną niechęć reszty bohaterów, jest taką postacią, którą można nawet po dłuższym czasie polubić. Magdalena Knedler wykreowała bowiem swoich bohaterów w taki sposób, że odnosi się wrażenie, że za moment możemy spotkać ich za rogiem.

„Dziewczyna z daleka” to niezwykle poruszająca powieść, która ukazuje nam różne oblicza miłości i nienawiści, zbrodni i zemście. To nie jest książka ze światem podzielonym na czarne i biale, dobre i złe, tutaj wszystko ze sobą się miesza, tworząc słodko – gorzki obraz. To powieść, która zostaje w naszej pamięci, która pokazuje do czego jesteśmy zdolni, kiedy kierują nami silne emocje. „Dziewczyna z daleka” to także książka pokazująca obraz nas samych, jak często wydarzenia z przeszłości odbijają się piętnem na dalsze życie.


Lekturę „Dziewczyny z daleka” będę wspominała naprawdę długi czas, bowiem książka wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Z całą pewnością sięgnę jeszcze po inne powieści spod pióra pani Magdaleny. A „Dziewczynę z daleka” serdecznie Wam polecam, na te prawie wiosenne wieczory. 

Luty nas pożegnał, ale już witamy się z marcem

W okamgnieniu przeleciał mi luty, ale jak to z tym krótkim miesiącem bywa, ja przeczytałam dużo książek. Duża zasługa tutaj czytnika, który sprawił, że czytanie stało się dla mnie dużo wygodniejsze. Co mnie smuci nie sięgnęłam po książki z listy do przeczytania w lutym, ale jedną zaczęłam i nie mogę przez nią przebrnąć, no nie potrafię i już. 


Podsumowanie lutego:

Nie mogę narzekać, ba nawet narzekanie nie przechodzi mi przez myśl. Luty był dla mnie bardzo łaskawy pod względem czytelniczym. Przeczytałam dużo i to samych dobrych [no prawie] powieści. Sześć książek, niewiele brakowało do siedmiu. Nie mogę znaleźć tej ulubionej miesiąca, bo każda była inna. Oszpicyn zmroził mi krew w żyłach i nie pozwalał spać po nocach, Baśnie braci Grimm bez cenzury trochę mnie zawiodły, ale w końcu pokonałam ciekawość. Wotum nieufności wciągnęło bez reszty, to była niesamowita powieść. Przyszła pora także na Dziewczynę z pociągu, która ani mnie nie rozczarowała, ani nie oczarowała, po prostu była. Poznałam też swój chronotyp, przekonując się, że funkcjonuje zgodnie z nim(!), to za sprawą książki Potęga kiedy.

Luty to prywatnie jest dla mnie wyjątkowym miesiącem, bo w końcu wiem na kogo czekam. Bardzo dobrze wypadł mi ten miesiąc pod względem nie kupowania książek, poza standardowym zakupem dwóch pozycji z Kolekcji Romantycznej i sagi kryminalnej Charllotte Link na mojej półce nie pojawiło się nic innego. Chyba, że mówimy o półce wirtualnej na czytniku, bo tu trochę poszalałam z nowościami (no nie tylko), które chłonęłam niczym gąbka. Już wiem, że zdecydowanie się na abonament Legimi w moim przypadku było strzałem w dziesiątkę (musi pojawić się na ten temat "mały" post). W lutym intensywnie grałam w The Sims 4, wzbogaciłam swoją rozgrywkę o kolejny już dodatek, więc znów trochę "świeżości" pojawiło się w mojej rozgrywce. Może macie ochotę poznać moje rodzinki? Niedawno stworzyłam nową, a poznać miasto, które zyskałam wraz z dodatkiem, a nie chciałam przeprowadzać swojej standardowej rodziny, który wybudowanym domu mieszka od początku.


Na blogu poza recenzjami książek, mogliście przeczytać o moich pierwszych wrażeniach po zakupie czytnika e-booków, pojawił się także standardowo wpis z cyklu Obiektywnie i podzieliłam się z Wami moją walentynkową historią sprzed dwóch lat [czy Wy też uważacie, że czas pędzi niemiłosiernie?]. No i oczywiście recenzja książki ze stycznia, czyli Dzień dobry północy


Plany Marcowe:

Niezwykle podoba mi się marcowa grafika z mojego kalendarza. 

Nie zaplanowałam sobie marca tak jak lutego, choć zamierzam sięgnąć w tym miesiącu po literaturę w oryginale, bo trochę tych anglojęzycznych powieści zebrało mi się na półce. Chciałabym też przeczytać kolejną książkę ze zbieranej przez mnie Kolekcji Romantycznej. Najlepiej jednak, kiedy nic nie planuje skrupulatnie, bo moje plany lubią się zmieniać. Na pewno pojawi się kolejny wpis z serii Obiektywnie, podzielę się z Wami zdjęciami z Zamościa, no i mam nadzieję, że nie zapomnę, jak to zrobiłam w lutym o cyklu planszówkowym i filmowym. Nie mogę zapomnieć także o bookshelf tour, które powstało, ale nie jestem zadowolona z efektu, stąd też nie ujrzało światła blogowego, więc muszę "nagrać nowy materiał.

A Wam jak minął luty? Ile przeczytaliście?