J. Chmielewska - Krętka blada


Krętka blada stała na półce i czekała, aż ją przeczytam prawie dwa i pół roku. Za każdym razem, gdy się za nią zabierałam nie potrafiłam przebić się przez początek i zabierałam się za coś innego. W końcu jednak postanowiłam zacisnąć zęby i przebić się przez ten nie zbyt ciekawy początek.  Do tej książki Joanny Chmielewskiej mam bardzo mieszane uczucia, pomimo mojej sympatii do tej autorki, Krętka blada niestety mówiąc szczerze trochę mnie zawiodła. Za dużo było zamieszania, ciągła się tak jakoś bez składnie i momentami naprawdę nudziła.
„Siła nadziei jest potężna, a wrodzony optymizm dodaje jej skrzydeł…” /str.85/


W Krętce bladej dostajemy dobrą i zagmatwaną historię kryminalną. Głównych bohaterów Joannę Chmielewską i policjanta  Roberta Górskiego poznajemy w momencie, kiedy pani Chmielewska natrafia na palący się samochód, który gasi. Wraz ze swoim siostrzeńcem Witkiem natrafiają na ślady pewnego zabójstwa, które ktoś za wszelką cenę chciał zatuszować. Jednak głównym wątkiem kryminalnym było coś zupełnie innego. Joanna Chmielewska udając się w pełnej sprawie do swojego znajomego pana Teodora Buczyńskiego trafia w jego mieszkaniu na trupa. Początkowo myśli, iż jest jej znajomy, po przyjrzeniu się ofierze stwierdza, iż jest to znany polityk. Pomimo niechęci Joanna Chmielewska włącza się w śledztwo dziwnym trafem prowadzonym przez Roberta Górskiego i pomaga rozwiązać mu tę niezbyt przyjemną zagadkę.

Jak już wspomniałam na wstępie książka była dla mnie nudna, choć pomysł jaki niewątpliwie autorka na Krętkę bladą miała według mnie nie został w pełni zrealizowany. Czegoś tej Krętce bladej brakowało, tego jest niemal pewna. Mam bardzo mieszane uczucia co do tej książki, bowiem sam pomysł zbrodni i różnych konszachtów, które przewijały się przez fabułę powieści bardzo mi się podobał. Plusem było to, że nie wpadłam na nawet na właściwy trop, a główkowałam razem z bohaterami. Jednakże z drugiej strony podanie pozostawia wiele do życzenia. Nie będę owijała w bawełnę, akcja książki po prostu jakoś tak się ciągła, a kiedy nabrała rozpędu powieść się skończyła. Bardzo urzekli mnie bohaterowie, których sylwetki były dobrze zaprezentowane przez co łatwiej ich było sobie wyobrazić, także dokładność miejsc w których działa się akcja była na plus dla Krętki bladej.

Nie zrażam się jednak do twórczości Joanny Chmielewskiej, gdyż mam za sobą również pozytywne wspomnienia z tą autorką. Niestety przyznać to trzeba, że zawsze zdarzy się przynajmniej jedna taka książka w dorobku autora, która na tle pozostałych wybiega bardzo słabo. Tak było w tym przypadku z Krętką bladą.

Książka przeczytana w ramach wyzwań:





Stosik listopadowy #11

Witajcie!
Nie tak dawno publikowałam stoisk październikowy, a tu już kończy się kolejny miesiąc. Listopad okazał się dla mnie miesiącem bardzo aktywnym pod względem czytania (choć jeszcze się nie skończył), a czas jakby się skurczył, a nie rozciągnął. Prezentuję stosik listopadowy już dziś, bo czuję, że później albo o tym zapomnę, albo nie będzie czasu (nie przypuszczam, żeby jakiekolwiek książki do mnie jeszcze dotarły, a jeśli dotrą zaprezentuję je w stosie grudniowym). Na mojej półce pojawiło się kilka nowości, niektóre są tam tymczasowo (odwiedziłam bibliotekę i to cud, że wyszłam z taką małą liczbą książek, choć pewnie wyszłabym z większą, gdybym tylko znalazła te pozycje, które chciałam), które bardzo mnie cieszą. Ze smutkiem, ale i radością stwierdzam, że moja prywatne półki (te znajdujące się w moim pokoju) zapełniają się coraz bardziej i za niedługo będę musiała pomyśleć o jakimś nowym rozwiązaniu. Na całe szczęście przed zakupem nowych książek powstrzymują mnie fundusze, które mam, moja mama i chęć zakupu lustrzanki (czyli oszczędzamy). A oto i zdobycze listopadowe:


King Stephen - Doktor Sen (zakup własny)
Nie mogłam przejść obojętnie obok tej książki Stephena Kinga, szczególnie, że udało mi się dorwać ją w cenie o prawie połowę tańszej niż cena okładkowa. Mam zamiar się za nią jak najszybciej zabrać, gdyż nie ukrywam bardzo kusi mnie kontynuacja Lśnienia, które czytałam na początku miesiąca.

Larsson Stieg - Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet (zakup własny)
Tę pozycję miałam w planach czytelniczych od bardzo dawna. Chciałam ją upolować w bibliotece, ale zawsze była wypożyczona. W końcu jednak trafiłam na ciekawą okazję i zakupiłam tę pozycję, teraz muszę tylko dokupić pozostałe dwie części

Nurowska Maria - Powrót do Lwowa , Dwie miłości (wypożyczone z biblioteki)
Te dwie książki to dwa kolejne tomy trylogii ukraińskiej, która od pierwszej części mocno mnie zaintrygowała i wciągnęła. Nie mogłam się doczekać dalszych losów Elizabeth, więc ruszyłam do biblioteki i wypożyczałam obie pozycje. Obie już zostały przez mnie przeczytane i moje recenzje możecie przeczytać klikając w tytuły.

Po tym jak w zeszłym roku wygrałam Krąg i poznałam te dziewczyny z tajemniczego i trochę na pozór nudnego miasteczka Engelsfors wiedziałam, że będę musiała zapoznać się z drugim tomem ich przygód. Tak też się stało, książka przywędrowała do mnie w miesiącu listopadzie i mogłam się z nią zapoznać.

A Wy czytaliście któraś z tych książek? Jakie są wasze wrażenia? A może wciąż macie je w planach?

Sz. Hołownia - Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie


Kto z nas nie marzył kiedyś o podróży dookoła świata? Sama należę do osób, które chciałaby zwiedzić mnóstwo krajów. Podróżować można z różnych powodów. Szymon Hołownia wybrał się w podróż po świecie, aby porozmawiać ze swoimi (naszymi) braćmi chrześcijanami.



Szymon Hołownia przemierzył niemal cały świat, był na małej wyspie Guam, w Hondurasie, gdzie helikopter pilotował kandydat na papieża kardynał Maradiaga, w Papui – Nowej Gwinei, gdzie polscy (i nie tylko) misjonarze tłumaczą Pismo Święte na miejscowe języki, rozmawiał z kobietą, nawróconą muzułmanką, która z powodu swojego wyboru wiary musi się ukrywać. Odkrywał jak funkcjonuje Kościół w Honkongu. Jednak przede wszystkim w książce Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie możemy zrozumieć, że w naszym kraju wiara nie ma się jeszcze tak źle i wciąż niezmienne należy świadczyć o Chrystusie. Polski zakonnik – Andrzej Madej posługujący na misjach w Turkmenistanie nieustannie głosi, że Chrystus Zmartwychwstał, niesamowicie urzekło mnie to, że jest on w stanie krzyknąć te pełne nadziei słowa również na pustyni, gdzie niewiele osób go usłyszy.


Czytając Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie próbowałam zrozumieć funkcjonowanie, wciąż żywego Kościoła. Warto zauważyć, że Szymon Hołownia nie rozmawiał wyłącznie z katolikami, ale również z przedstawicielami innych wyznań, mimo to jednak poprzez tę książkę czuło się, że jesteśmy wszyscy razem Wspólnotą. Rozmowy, które przeprowadził Szymon Hołownia są szczere i ujawniają, jak trudna może być wiara, ale równocześnie jak można cieszyć się z tego, iż jest się chrześcijaninem.  Oprócz świadectw, rozmów, a także własnych przemyśleń i obserwacji autora mamy również sporą dawkę zdjęć, które to uzupełniają obraz książki. Czytając ją zaspokoiłam (tymczasowo oczywiście) swoją ciekawość poznania świata, gdyż Szymon Hołownia zaserwował nam również trochę z różnych krajów.



Ta pozycja bardzo pozytywnie naładowała mnie do życia. Nie czytało się jej ciężko, ale bardzo lekko i z ogromną przyjemnością. Choć czasami musiałam niektóre treści przemyśleć, gdyż albo czegoś nie zrozumiałam, albo po prostu odebrało mi mowę. Do niektórych fragmentów wracałam, czytałam parę razy. Jestem pewna, że powrócę do tej książki w przyszłości.

M. Strandberg, S.B. Elfgren - Ogień


Ogień to druga tom cyklu Krąg autorstwa duetu: Matsa Strandberga i Sary B. Elfgren, po tę pierwszą sięgnęłam przed rokiem (głównie dzięki wygranej na lubimyczytać.pl) i po jej lekturze byłam bardzo ciekawa dalszych losów bohaterek, dlatego też postanowiłam po nią sięgnąć.  Ogień to powieść kierowana do nastolatków, przepełniona magią i zjawiskami paranormalnymi, jednak ja miło spędziłam czas czytając tę książkę, pomimo iż nastolatką już nie jestem.


Minoo, Anna – Karin, Vanessa, Linnea i Ida są już w drugiej klasie liceum, są też naturalnymi czarownicami – Wybrańcami, przed którymi stoi trudne zadanie pokonania zbliżającej się apokalipsy. Jednak na nastolatki czeka wiele niebezpieczeństw. W ich rodzinnym mieście Engelsfors  zaczyna działać tajemnicza organizacja kierowana przez rodziców dawnego przyjaciela Linnea’i - Eliasa, który w poprzednim roku został zamordowany przez demony, o nazwie „Poztywne Engelsfors”. Magiczna Księga jak i Matilda – czarownica z dawnych czasów, która komunikuje się z dziewczynami ostrzegają przed tą organizacją, ale również innymi niebezpieczeństwami, które czyhają na Minoo, Annę – Karin, Vanessę, Linnea’ę i Idę. Do tego jeszcze nad Anną – Karin wisi proces przed Radą za niewłaściwe używanie magii, nastolatki muszą się pomóc przyjaciółce uniknąć nieuniknionej kary. Dziewczyny jeszcze bardziej muszą sobie zaufać, a także wspierać. Pokonywać rodzące się pomiędzy nimi tajemnice.

W tej części jeszcze lepiej poznajemy bohaterki, ich rozterki i zachowania. Każda z dziewcząt reprezentuje zupełnie inny charakter, lecz autorzy nie przegapili ani jednego szczegółu.  Choć nie można tego ukryć w książce pojawia się trochę niedomówień, które mogą drażnić, jednak w końcu i tak zostają one wyjaśnione. Swoją fabułą jednak Ogień  momentami bardzo przypominał mi Krąg , chodzi mi o ten sam schemat działania: dziewczyny dowiadują się o zagrożeniu, próbują szukać winnych i jakoś się im przeciwstawić.  Pomimo tych podobieństw, które są „normalne” w powieściach dla młodzieży. Nie dostaniemy w tej książce jednak czegoś wyjątkowego, czego nie było nigdzie wcześniej, wszystko to już było, ale warto ją mimo to przeczytać.


Czytając Ogień odprężyłam się i naprawdę przyjemnie spędziłam czas. Książka jest wciągająca od pierwszej do ostatniej strony i nie można tego ukryć, jest się ciekawym co zdarzy się w kolejnej części. Mats Strandberg  i Sara Elfgren napisali dobrą powieść, która jest lekka i przyjemna w czytaniu, a to bardzo sobie cenię. Polecam tę książkę, gdyż można naprawdę dobrze się bawić szukając na przykład „winnego” całego „zamieszania”.

M. Nurowska - Dwie miłości


W zaledwie tydzień od skończenia drugiego tomu trylogii lwowskiej sięgnęłam po trzeci i zarazem ostatni tom. Byłam bardzo ciekawa, co też Maria Nurowska wymyśliła dla swoich czytelników w Dwóch miłościach. Moja ciekawość, a zarazem wyobraźnia została tak rozbudzona, że w nocy po skończeniu Powrotu do Lwowa śnił mi się dalszy ciąg historii Elizabeth i Andrew. Jednak to co dostałam w trzeciej części mną wstrząsnęło, miałam ochotę porzucić książkę gdzieś na początku i do niej nie wrócić, a byłby to srogi błąd.


Dwie miłości skupiają się bardziej na Andrew, który pragnie odszukać Elizabeth, która nie wróciła ze swojej wyprawy za Donieck, gdzie szukała swojego męża. We Lwowie zjawia się również matka Elizabeth – Julia, której przyjazd na Ukrainę odmienił życie. Przez przypadek Andrew dowiaduje się, że w tajnych więzieniach w strefie Czarnobyla znajduje się pewien więzień. Mecenas Sanicki na wzgląd na swoją miłość do Elizabeth i jej oddanie w sprawie odnalezienia męża chce to sprawdzić. Nie będę zdradzała niczego więcej, nie powiem, czy odnalazł się Jeffrey Connery, ani gdzie podziała się Elizabeth.

"Odległość dla miłości jest jak wiatr dla ognia. Małe gasi, wielkie wznieca"/str.142/

Po pierwszych kilkunastu stronach miałam przekonanie, że ta cześć nie będzie tak udana jak dwie poprzednie, jednak już paręnaście stron później byłam innego zdania. Książka wciągnęła mnie do tego stopnia, że z niedowierzaniem i momentami ze łzami w oczach czytałam to co zaoferowała nam Maria Nurowska. Dwie miłości parokrotnie mnie zaskoczyły, nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę się dzieje. Książka mną wstrząsnęła i naprawdę dostałam coś czego się nie spodziewałam.

Nie przypuszczałam, że trzecia cześć trylogii lwowskiej mnie jeszcze czymś zaskoczy, a jednak się pomyliłam. Maria Nurowska zaoferowała taką dawkę emocji i napięć jakiej nie zdołałam znaleźć w dwóch poprzednich częściach. W Dwóch miłościach znalazło się wszystko: tragedia, napięcie, tęsknota, miłość oraz namiętność, a wszystko to przekazane w subtelny, ale wyraźny sposób.


Bez zawahania polecam tę książkę, jak zresztą całą trylogię na jesienny wieczór z kubkiem gorącego napoju pod kocykiem, ale też nie tylko. Przy Dwóch miłościach jak i dwóch poprzednich częściach nie można narzekać na nudę. Maria Nurowska w doskonały sposób prezentuje bohaterów, ich rozterki i czytając jej książki każdy znajdzie coś dla siebie, a sami bohaterowie wydają się naszym sercom i myślą bardzo bliscy.

E - E. Schmitt - Intrygantki


Od czasów skończenia liceum nie miałam w rękach dramatu, aż do momentu, kiedy kupiłam Intrygantki Erica – Emmaneula Schmitta. Wiadomo dramaty czyta się inaczej, aniżeli epikę, jednak ta książka okazała się naprawdę doskonałym wyborem. Okładka może wprowadzić czytelnika w błąd, gdyż widząc ją na myśl przychodzi, że będzie to książka z literatury kobiecej, a jednak.

„Sam nie wiem, czego nienawidzę bardziej, snu czy jawy...Snu, bo się z sobą rozstaję - jawy, bo znów się z sobą spotykam.”
Intrygantki to tak naprawdę cztery sztuki. Każda traktuje o czymś innym, każda wlewa w nas wątpliwości i zmusza do refleksji. Nad życiem, nad sensem dobra i zła, nad istnieniem Boga i Szatana. Pierwsza„Noc w Valognes to historia pewnego Don Juana w trzech aktach, nad którym jego kobiety z przeszłości urządzają sąd. Do wyboru ma dwa wyjścia: oddać się w ręce policji i spędzić resztę życia w Bastylii lub zostać mężem jednej ze swoich ofiar – młodziutkiej Angelice de Chiffreville. Sąd jednak zakończy się nieco inaczej, niż wyobrażały to sobie kobiety. Druga pod tytułem „Gość” to dzieje się w Austrii po zajęciu jej przez Hitlera. Sigmund Freud waha się nad opuszczeniem swojej ojczyzny. Niespodziewanie w jego mieszkaniu pojawia się Nieznajomy, który rozmawia ze znanym lekarzem na tematy związane z życiem, jednak w ich rozmowie poruszony został także wątek wiary w Boga. Trzecia sztuka to monolog o dość nieprzyjemnym tytule Knebel to wyznania pewnego człowieka, opowiada on historię swojego życia, która przepełniona była chorobą. Jednak Dawid, bo tak ma na imię bohater nie żałuje jej. Ostatnia sztuka o tytule Szatańska filozofia to rozmowa Diabła ze swoimi sługami, a także i Doktorem, który pragnie pomóc Szatanowi w polepszeniu samopoczucia, które upadło z powodu, tego iż nie zadowolony z tego co dzieje się na świecie. Diabelscy słudzy wpadają na pewien pomysł, który sprawi, że Pan Ciemności polepszy sobie nastrój. Gość, Knebel i Szatańska filozofia są sztukami jednoaktowymi

Każda z czterech sztuk była inna, każda zastanawiała nad czymś innym. Nie jestem w stanie powiedzieć, która spośród nich podobała mi się najbardziej, gdyż każda traktowała o czymś innym. Wiem jednak, że najmniej spośród tych czterech dramatów podobał mi się Knebel. Noc w Valognes zadziwiała swoją prostotą i uknutą przez Księżną intrygą. Gość zmuszał do zastanowienia się nad życiem i znalezieniem odpowiedzi na pytanie: „Co ja bym zrobił gdyby w moim mieszkaniu zjawił się Nieznajomy? Jak bym zareagował?”. Zaś Szatańska filozofia w jakiś sposób uświadomiła mi to, co już wiedziałam, że Szatan zwycięża przez to, że ludzie w niego nie wierzą.

„Mądrość często polega na tym, żeby poddać się szaleństwu, a nie rozumowi.”

Czytając Intrygantki niemal przeniosłam się do teatru i oczami wyobraźni oglądałam wszystkie dramaty. Był to naprawdę udany powrót do tego rodzaju literatury. Podczas lektury niemal zatęskniłam za grą w teatrze i jeszcze mocniej zapragnęłam wybrać się na jakąś sztukę. Bardzo dobrze spędziłam czas czytając to co chciał nam przekazać Eric – Emmanuel Schmitt. Tę pozycję mogę tylko serdecznie polecić (pod warunkiem, że ktoś lubi czytać dramaty).

Thor: Mroczny świat

Tytuł oryginalny: Thor: The Dark World
Gatunek: Fantasy, Przygodowy
Produkcja: USA
Premiera: 8 listopada 2013 (Polska), 30 października 2013 (świat)
Reżyseria: Alan Taylor
Scenariusz:  Christopher Yost, ChristopherMarkus, Stephen McFeely
Na podstawie: komiksu Jack Kirby, Stan Lee, Larry Liber. Marvel
Dystrybucja: Disney


Czasami jest tak, że jakiś film nas zupełnie nie powala, jest nudny i ogląda się go ciężko. Tak było w moim przypadku z Thorem, jednak z powodu, że lubię, ba uwielbiam filmy z uniwersum Marvela postanowiłam obejrzeć drugą cześć zatytułowaną Thor: Mroczny świat. Zwiastuny filmu było obiecujące i miałam nadzieję, że w  kolejnej odsłonie opowieści o „człowieku” z Asgardu się nie zawiodę. I tak też się stało.


Większość akcji filmu Thor: Mroczny świat rozgrywa się w Asgardzie i przylegających do nich krainach. Po ataku „kosmitów” na Nowy Jork Thor (Chris Hemswroth)stara się, aby w Dziewięciu Krainach z powrotem zapanował spokój. Loki (Tom Hiddleston) zostaje wtrącony do asgardzkiego lochu za to, że naraził na zagładę Ziemię (nawiązanie do Avengers) i tam pała coraz większą nienawiściach do swojego brata i ojca. Wszechświat ma wkrótce ogarnąć zjawisko, które zdarza się raz na 5000 lat zwane koniukcją, czyli złączeniem światów. Budzi się eter, który odnajduje Jane Foster (Natalie Portman). Thor musi ochronić wszechświat i wszystkie rasy przed złowrogą starożytną rasą złych elfów dowodzoną przez Malekitha (Christopher Eccleston )
Tom Hiddleston jako Loki



Thor: Mroczny świat  był zupełnie inny niż jego poprzednia cześć, oglądało się go z przyjemnością. Nie brakowało żartów sytuacyjnych, które naprawdę potrafiły rozśmieszyć. Akcja toczyła się wartko i zgrabnie. Nie trzeba było się niczego domyślać, choć czasami przydawała się znajomość choćby Avengers. W filmie działo się dużo, ale nie było przesady. Końcówka jednak bardzo potrafiła zaskoczyć i to też na duży plus.

Dodatkowym autem tego filmu jest obsada, która jest wręcz idealna: Anthony Hopkins w roli Odyna, Natalie Portman jako Jane Foster czy Tom Hiddleston w roli Lokiego. Choć rola Anthony’ego Hopkinsa była raczej postacią drugoplanową to jednak spisał się on jako Odyn wręcz bajecznie. Niestety jestem z tych osób, których Thor jako postać nie powala, pomimo tego, iż Chris Hemswroth według mnie do roli tego superbohatera z młotem pasuje wręcz wyśmienicie i ciężko, aby ktoś inny miał go zagrać, to ja jednak jestem fanką „złego” Lokiego. Loki zyskał już moją sympatię w pierwszym filmie o Thorze, w Avengers jego pozycja się wzmocniła, a Thor: Mroczny Świat tylko to przypieczętował. Poza tym przebiegłość tej postaci jest dla mnie wręcz niesamowita, ma on swoje słabości, które jednak wykorzystuje jako swoje zalety i pomimo, iż jest to jednak czarny charakter to pała się do niego sympatią, nie da się go nie lubić.Tom Hiddleston w roli Lokiego wypada doskonale, mówiąc szczerze nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli. Nie każdy aktor potrafił by w taki sposób oddać tę postać.
Asgard

Nie mam co żałować, że wybrałam się na tę produkcję do kina, była tego jak najbardziej warta. Cieszy mnie również fakt, iż mogłam obejrzeć kolejny dobry film z uniwersum Marvela. Wiadomo nie jest to film bardzo wybitny, który wymaga jakiegoś większego wkładu psychicznego. Historia jest prosta, łatwa w zrozumieniu, ale nie oszukujemy się, mimo wszystko kierowana do dzieci. Mamy tutaj klasyczny obraz biało – czarnego świata, że dobro zawsze zwycięża nad złem. Chcę jednak powiedzieć, że Thor: Mroczny Świat to produkcja dla każdego, tego małego i większego.


Moja ocena:  8/10
(źródło zdjęć: filmweb.pl)

M. Nurowska - Powrót do Lwowa


Do książki Powrót do Lwowa nie trzeba było mnie długo zachęcać. Byłam tak ciekawa dalszych losów Elizabeth Conerry, Aleka oraz Andrew Sanickiego, że musiałam zapoznać się z drugim tomem trylogii ukraińskiej. Już po pierwszych stronach wiedziałam, że się nie rozczaruje. Książka była wciągająca od pierwszego zdania do ostatniego i już nie mogę się doczekać, kiedy zabiorę się za trzecią i już niestety ostatnią cześć.


Jak sam tytuł wskazuje Elizabeth powróci do Lwowa, ale zanim to nastąpi wiedzie ona swoje życie w Nowym Jorku, jednak nie jest one już takie samo jak wcześniej. Ma przy boku Aleka – syna jej męża Jeffa, który wciąż się nie odnalazł. Kocha i jest kochana, choć jej „związek” początkowo ma wymiar tylko listowny, telefoniczny. Od zaginięcie Jeffa minęło sporo lat i pomimo tego, że Elizabeth zakochana jest (z wzajemnością zresztą) w Andrew to jednak wiedziona przeczuciem chce sprawdzić, czy Jeffa tam nie ma. W życiu Elizabeth i Andrew zajdą jednak wielkie zmiany, które początkowo będzie ciężko zaakceptować jednej ze stron. Także na Ukrainie – ojczyźnie Andrew – zachodzą zmiany, na prezydenta bowiem kandyduje człowiek, który może zmienić oblicze tego kraju i ma poparcie wśród obywateli.

Po raz kolejny powieść Marii Nurowskiej mnie porwała. Nie mogłam oderwać się od Powrotu do Lwowa i czytałam kartkę za kartką jakby w amoku, nie wierząc w to co dzieje się na kanwach powieści. Fabuła drugiego tomu wstrząsnęła mną bardziej, aniżeli Imię twoje.

Choć w większym zakresie Powrót do Lwowa był raczej powieścią obyczajową to jednak cały wątek wyborów prezydenckich na Ukrainie nadawał jej lekkiego kryminalnego dreszczyku. W tym tomie tylko utwierdziłam się, że Elizabeth jest kobietą odważną, nie bojącą się wyzwań, a przede wszystkim zdecydowaną i niezmieniającą swoich decyzji pomimo ogromnego ryzyka.

Tylko mogę polecić tę książkę, gdyż na pewno czytając ją się nie zawiedziemy. A kiedy już raz się do niej usiądzie, będzie się to robiło tak długo, jak zobaczymy ostatnią stronę i uświadomimy sobie, że to koniec.

Muzyczne upodobania #3


Dzisiaj będzie o zespole, którego w ostatnim czasie słucham bardzo dużo, jakoś tak tematyka ich piosenek idealnie łączy się z moim aktualnym nastrojem. Tematycznie łączy się on również z zespołem o którym mówiłam przy poprzednim wpisie z serii Muzyczne upodobania. Z tym zespołem wiąże się wiele ciekawych i zaskakujących treści. Jest on przykładem ewolucji w moim życiu i otwartości na inną muzykę. Dzisiaj pora na...

To co napiszę jest absurdalne, ale zrozumiałe. Zawsze tylko słuchałam Evanescence nie skupiając się szerzej na składzie zespołu i tego kiedy powstał. Wiedziałam tylko jak zowie się wokalistka, kojarzyłam utwory i chyba więcej mi do szczęścia nie potrzeba. Pozwólcie więc, że nie będę się tutaj zagłębiała w historię zespołu, jeśli kogoś interesuje odsyłam na przykład do Wikipedii

Z tym Evanescence to było i jest w sumie ciekawa historia. Kiedy zespół wydał swoją debiutancką płytę pod tytułem Fallen miałam jedenaście lat i interesowała mnie zupełnie inna muzyka, aż sama wolę o tym nie myśleć jaka. Ogromną popularnością w tym czasie cieszyła się piosenka Bring me to life, której szczerze nienawidziłam i irytowała mnie za każdym razem kiedy leciała w radiu (to były jeszcze czasy, kiedy radia słuchałam naprawdę dużo), a była puszczana często.

Po dokładnie czterech latach, kiedy tak szczerze nienawidziłam tego zespołu, a moja siostra wręcz przeciwnie bardzo często puszczała całą płytę Fallen, co doprowadzało mnie do szału, coś się zmieniło. W roku 2006 zespół wydał kolejną płytę The Open Door, a dla mnie samej przełomem było usłyszenie piosenki pod tytułem Good Enough, w której się po prostu zakochałam, jednakże nie byłam przekona do zespołu nadal. Dopiero jakiś czas później pokochałam płytę Fallen oraz pozostałe piosenki z The Open Door.


Co ciekawe piosenki Evanesence lubiłam stopniowo najpierw te bardziej znane, później te mniej, ale zawsze ten zespół towarzyszy mi w gorszych chwilach, czy po prostu bardziej melancholijnym czasie. Długo nie było słychać o tym zespole, ale w roku 2011 została wydana kolejna płyta pod tytułem Evanesence. Jej pierwszy singiel od samego początku przypadł mi do gustu i bardzo lubię go słuchać.

Album ten ma już nieco inny klimat, niż dwa poprzednie, ale każdą z płyt Evanescence lubię tak samo nie ma takiej, którą lubię bardziej, czy takiej, którą mniej. Są jednak piosenki, które są tymi naj, w zasadzie te trzy, które pojawiły się tutaj należą do tej grupy, ale nie tylko. Najbliższą memu sercu jest utwór Taking Over Me, który to za każdym razem wyzwala łzy w moich oczach. Nie mniej lubię znane My Immortal czy Going Under. Może i Evanescence nie jest zespołem, który lubię najbardziej, jednak należy on do tej grupy, która zawsze nazywana była: "Mam ochotę słucham", czasami słucham go w kółko, jak na przykład teraz przemieszując go piosenki pokroju Give me love a czasami wcale i tylko wysłuchuje jakieś piosenki, kiedy ustawię sobie losowe słuchanie na swoim telefonie czy komputerze.






Lśnienie - ekranizacje

Świeżo po przeczytaniu Lśnienia postanowiłam obejrzeć jego ekranizacje. Obie. Bo są dwie jedna w reżyserii Stanleya Kubricka wychwalana przez krytyków i miłośników kina, a druga w reżyserii Micka Garrisa (a scenariusz napisał sam Stephen King). Obie ekranizacje są na swój sposób wyjątkowe, obie prezentują coś innego, każdą z nich było warto obejrzeć. Przy jednej miałam niezłą psychozę, przy drugiej omal nie zeszłam na zawał. Poniżej znajdują się moje opinie/recenzje na temat obu ekranizacji, najpierw filmu z 1980 roku, a później mini serialu z 1997.
Tytuł oryginalny: The Shinning
Gatunek: Horror
Na podstawie: Stephen King - Lśnienie



Premiera: 31 grudnia 1990 (Polska), 23 maja 1980 (świat)
Produkcja: USA, Wielka Brytania
Reżyseria: Stanley Kubrick
Scenariusz: Stanley Kubrick, Diane Johnson
Muzyka: Krzysztof Penderecki, Béla Bartók, György Ligeti, Wendy Carlos, Rachel Elkind


Zaczęłam od tej bardziej popularnej z roku 1980 w reżyserii Stanleya Kubricka. Po filmie spodziewałam się wiele, gdzieś bowiem widziałam jego urywki, ale moim postanowieniem było najpierw przeczytać książkę potem obejrzeć film. Moje odczucia co do tego filmu są mieszane i niestety bardziej patrzę przez pryzmat powieści Stephena Kinga, aniżeli pod wpływem tego, iż jest to już klasyk gatunku. Pewnie gdybym to najpierw zobaczyła film inaczej bym do niego podeszła (mimo to jednak jestem zadowolona, że obejrzałam Lśnienie dopiero po lekturze powieści).

„Nudzą Jacka wciąż te sprawy, ciągła praca, brak zabawy”

Sytuacja jest następująca. Jack Torrance wraz ze swoją rodziną wyprowadza się w góry do hotelu Overlock, aby przez okres zimowy, kiedy hotel jest zamknięty, sprawować nad nim pieczę. Jack chce również ukończyć swoją książkę. Jednakże odcięcie od świata doprowadza Jacka do szaleństwa i z siekierą w ręku rusza, aby zabić swoją rodzinę.

Shelley Duval, Danny Lloyd

Książka podobała mi się zdecydowanie bardziej, aniżeli film Stanleya Kubricka brakowało mi tego napięcia, które miałam w książce. Nie odczuwałam w żadnej sposób strachu i kiedy oglądałam Shelley Duval grającą Wendy Torrance momentami miałam ochotę, aby Jack Nicholson wcielający się Jacka Torrance ją po prostu zabił tą siekierką. Aktorka bardzo mnie irytowała swoją grą, w zupełnie inny sposób wyobrażałam sobie Wendy czytając Lśnienie.W powieści była ona zdecydowaną, nie bojącą się, pomimo „szaleństwa” męża kobietą, tutaj była strachliwa i histeryczna. Z drugiej jednak strony jest rola Jacka Nicholsona, który według mnie idealnie sprawdził się w roli opętanego hotelem Jacka.  Także chłopczyk grający małego Danny’ego – Danny Lloyd, co prawda moje wyobrażenie synka Torrance’ów było troszkę inne to jednak ten chłopiec (a teraz już dorosły mężczyzna) zagrał naprawdę wyśmienicie. Brakuje mi tu również rozpadu więzi pomiędzy Jackiem a Wendy, bowiem w filmie od samego początku rodzą się nieporozumienia pomiędzy małżeństwem.
Jack Nicholson


Lśnienie Kubricka zapewniło mi jednak niezłą psychozę, która utrzymuje się nadal, mimo że oglądałam ją w poniedziałek.W filmie było parę niedomowień, które rodziły wątpliwości. Przez cały czas jak go oglądałam czegoś mi brakowało. Jakbym podeszła do Lśnienia  bez uprzedniego przeczytania powieści na której został oparty moje odczucia pewnie byłyby inne, jednakże nie zmieniłoby się moje podejście do odtwórczyni roli Wendy Torrance, która zresztą za tę rolę otrzymała nominację do Złotej Maliny. Nawet jeśli jest to klasyka to jednak Kubrick spartaczył sprawę jeśli chodzi o ekranizację. Mało było momentów, które naprawdę mnie zachwyciły, była to chyba tylko gra Jacka Nicholsona oraz Danny’ego Lloyda. Bardzo starałam się nie patrzeć na tą produkcję tylko poprzez pryzmat książki, jednak nie dałam rady, gdyż trzeba to przyznać powieść mnie zachwyciła, film wręcz przeciwnie bardzo rozczarował. Z drugiej strony warto było go zobaczyć tylko ze względu na grę Jacka Nicholsona, a także dosyć dobrze dopasowaną muzykę, która momentami budziła grozę i budowała napięcie.

Moja ocena: 6/10


Rok produkcji: 1997
Odcinków: 3
Produkcja: USA
Reżyseria: Mick Garris
Scenariusz: Stephen King
Muzyka: Nicholas Pike

To uczucie, kiedy ogląda się naprawdę dobrze zrealizowaną ekranizację jest naprawdę przyjemne. Tak się stało w przypadku mini serialu opartego na powieści Stephena Kinga pod tytułem Lśnienie. Nie mogło być inaczej, bowiem scenariusz do tej produkcji pisał sam autor. Dobrze oglądać na ekranie praktycznie to co widziało się oczami wyobraźni podczas lektury.

Jack Torrance (Steven Weber)przybywa do Hotelu Overlook, aby sprawować nad nim pieczę podczas zimy. Od pięciu miesięcy jest abstynentem, uczęszcza na spotkania AA, aby bardziej kontrolować siebie. Do hotelu przeprowadza się ze swoją rodziną synem Danny’m (Courtland Mead) oraz żoną Wendy (Rebecca De Mornay). Chłopczyk posiada niezwykłą moc, którą kucharz hotelowy Dick Hallorram (Melvin Van Peebles) nazywa lśnieniem (jaśnieniem). Hotel wyczuwa zdolności chłopca i chce je wykorzystać, w tym celu musi posłużyć się ojcem Danny’ego, aby zdobyć to na czym mu zależy.

Oglądając mini serial Lśnienie odczuwało się napięcie i grozę podobną do tej, którą czuło się czytając książkę. Nie powinno to jednak dziwić, gdyż oddaje on powieść niemal w stosunku 1:1, są elementy, które nie pojawiły się w pierwowzorze lub też niektóre zostawały pominięte albo zmienione. W każdym razie jednak oglądając ten mini serial odczuwałam to wszystko co czułam podczas lektury. W tej produkcji Wendy była taka jaką sobie wyobrażałam. Była zdecydowana, nie była histeryczką, choć obawiała się o życie swoje i synka. Przede wszystkim w tym mini serialu podobał mi się sposób w jaki przychodził Tony, nie było to gadanie z ręką, jak to wydarzyło się w Lśnieniu Stanleya Kubricka. Co do odtwórcy roli Jacka to Steven Weber sprawdził się w roli idealnie, jego szaleństwo narastało stopniowo i nie kryło się ono w nim od początku.

Ciężko mi oddać w słowach tego co przeżyłam oglądając tę ekranizację Lśnienia, wiem jednak, że niektóre elementy będą mi w głowie siedziały bardzo długo. Choć dla wielu osób adaptacja Stanleya Kubricka uważana jest za arcydzieło to dla mnie czytelnika lepsza okazała się ta wersja. Wierniej oddawała ona znakomitą książkę, która to naprawdę przypadła mi do gustu. Dla mnie po prostu ważniejsze było pełniejsze odwzorowanie powieści, aniżeli stworzenie czegoś podobnego.
Moja ocena: 8/10

(źródło zdjeć: filmweb.pl)

S.King - Lśnienie


Gdy rozum śpi budzą się upiory” /Goya/

Jedną z najbardziej znanych powieści Stephena Kinga jest „Lśnienie”. Czytałam już 11 książek niekoronowanego króla horroru, ale tych, który przyniosły mu rozgłos nie. Jednak zmieniło się w tej chwili. Pewnie długo by się to nie zmieniło, gdyby nie pojawienie się na rynku drugiej części pod tytułem Doktor Seni moja chęć zapoznania się z nią. Nie czekając długo sięgnęłam po Lśnienie” i naprawdę nie mam czego żałować.


Jack Torrance ma zająć się Hotelem Panorama ukrytym w Górach Skalistych na całą zimę. W tym celu przeprowadza się ze swoją żoną Wendy i swoim niespełna sześcioletnim synem Danny’m do opustoszałego hotelu. Chłopczyk posiada niezwykły dar, potrafi czytać w myślach, a także przewidywać przyszłość z nim związaną.  Hotel wydaje się mieć jakaś moc, która niekoniecznie jest dobra. Danny ze strachem odkrywa, że Panoramą rządzą duchy zmarłych w różnych okolicznościach gościach hotelu. Duchy zaczynają doprowadzać do obłędu ojca chłopczyka – Jacka.

„Można zostać ukłutym, ale samemu też można ukłuć.”/str.136/

Automatycznie po przeczytaniu tej książki pojawił mi się w głowie cytat: „homo homini lupus”. Nie potwory wychodzą za kontuary i gonią bohaterów powieści, a właśnie człowiek człowieka. Choć mamy tutaj irracjonalny przekaz, że mimo wszystko hotel był nawiedzony, to jednak nie ukaże nam się nic w co nie wierzymy. Stephen King w „Lśnieniu”w niemal mistrzowski sposób pokazał jak odosobnienie od społeczeństwa, zamknięcie w czterech ścianach bez możliwości wyjścia destrukcyjnie wpływa na człowieka, jak „pustka” potrafi wykorzystać i wyciągnąć na wierzch wszystkie słabości i wady człowieka.  Książkę mistrza horroru czytałam z zapartym tchem, przewracałam kartki z ogromną ciekawością i strachem. Nie mogłam się oderwać od lektury, a jeżeli już musiałam ją przerwać czyniłam to niechętnie. Co prawda momentów, w których włosy jeżyły mi się na głowie było mało, to jednak bałam się o bohaterów powieści. Udzielało mi się przerażenie Wendy jak i małego Danny’ego.

„Łzy uzdrawiające  to także te łzy, które parzą i smagają”/str.513/


Autor wykreował w taki sposób bohaterów, że zyskali oni moją sympatię od samego początku. W zasadzie to tak wczułam się w fabułę powieści, że odczuwałam razem z nimi to wszystko co się działo. Po przeczytaniu tej książki rozumiem jej fenomen. Czas, który na nią poświęciłam na pewno nie został zmarnowany, a każda godzina czytania Lśnienia” to była prawdziwa uczta.

Muzyczne upodobania #2

Swój cykl postów o ulubionych wykonawcach rozpoczęłam od grupy Red Hot Chili Peppers, dzisiaj również będzie o pewnym zespole, jednak już z zupełnie innego gatunku, co pokazuje jak różnorodny potrafi być mój gust. Gatunek jaki ten zespół prezentuje określany jest jako metal symfoniczny, opera-metal... 
zapraszam do mojego spotkania z...

Nightwish

- to fińska grupa muzyczna założona w roku 1996. Lider zespołu Toumas Holopainen określa gatunek zespołu jako metal symfoniczny (o czym już wspomniałam na początku). W obecnym składzie zespół liczy sześć osób, wśród "standardowych" instrumentów (perkusja, gitara, klawisze) w zespole mamy również osobę grającą na flecie i dudach (oficjalnie od tego roku). Dwukrotnie w zespole zmieniła się wokalistka, od założenia zespołu do roku 2005 swoim pięknym operowym głosem zachwycała Tarja Turunen. W 2007 roku wraz z ukazaniem się nowego albumu zespołu - Dark Passion Play - światu objawiła się nowa wokalistka Anette Olzon, która podzieliła fanów zespołu. Opuściła ona zespół w roku 2012, a jej miejsce najpierw gościnnie na czas trasy koncertowej, którą prowadził zespół zajęła Floor Jansen, a teraz stała się ona pełnoprawną członkinią zespołu. W składzie zespołu mamy na dzień dzisiejszy: Toumas Holopainen (klawisze, wokal wspierający), Emmpu Vuorinien (gitara elektryczna), Marco Hientala (gitara basowa,wokal wspierający, wokal prowadzący od 2001 roku - wcześniej Sami Vänskä), Jukka Nevalainen (perksusja, od 1997 roku), Troy Donockley (flet, dudy, od roku 2013).

Zaczęło się pewnego nudnego październikowego dnia 2007 roku. Siedziałam i odrabiałam zdanie domowe i oglądałam pewną muzyczną stację. W jakimś momencie moją uwagę przykuł utwór, który właśnie leciał.
Utwór mi się spodobał i czekałam, aż ukaże mi się kto go śpiewa, jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam napis: Nightwish. Dlaczego? Otóż zespół ten kojarzył mi się z wysokim, operowym głosem, gdyż wcześniej ktoś puścił mi piosenkę o nazwie - Wishmaster.



Jednak idąc za ciosem wyszukałam informacje i dowiedziałam się, że w zespole zmieniła się wokalistka i pokochałam Nightwish w obu formach tej starej i tej nowej, choć ta starsza z Tarją, lepiej przypadła mi do gustu. Zespół bardzo szybko wkroczył na podium moich ulubionych. Oczywiście jak to ze mną bywa, jedne piosenki podobały mi się bardziej inne mniej. Co ciekawe z perspektywy czasu, jest mniej tych piosenek, które lubię, niż tych, których nie lubię. Nawet zdarzyło się tak, że te których nie lubiłam są tymi, których słucham i odwrotnie, te którego były moimi ulubionymi stały się znienawidzone.Tak jak i w przypadku Red Hot Chili Peppers i w tym przypadku był okres ogromnego zachłyśnięcia się twórczością zespołu jak i stopniowe przestawanie słuchania. Teraz Nightwish słucham bardzo sporadycznie, muszę mieć ten odpowiedni nastrój. Już tak na bieżąco nie śledzę informacji ze świata zespołu, wiem, że po raz trzeci zmieniła się wokalistka, Anette, która zastąpiła Tarję, została zastąpiona Floor. Nie miałam okazji posłuchać w większym kontekście jak śpiewa ta nowa, gdyż tak jak mówię Nightwish jeszcze bardziej niż Red Hot Chili Peppers został zepchnięty na bok. Mam dwie piosenki tego zespołu, które słucham naprawdę często i bardzo je lubię, są to:

Obie te piosenki wywołują łzy w moich oczach, kiedy je słucham. Bardzo lubię także ostatni album zespołu - Imaginerium, jest on dla mnie albumem magicznym i słuchając go nie sposób pozostać w aktualnym świecie.
Zespół czterokrotnie wystąpił w Polsce, na dwóch pierwszych nie mogłam być, bo nie interesował mnie taki zespół jak Nightwish, a na dwóch następnych po prostu zabrakło funduszy, aby pojechać.