Tau - Restaurator


Słowa mogą burzyć, słowa mogą budować...

/Tau – „Restaurator”/

Dzisiaj chciałabym Wam powiedzieć o słowach, które pobudzają. Nie będzie dzisiaj mowy o książce, pojawi się za to kilka słów na temat nowego albumu mojego ulubionego wykonawcy ostatnich 12 miesięcy. Przedstawiam Wam „Restauratora”.


Tau. Polski raper, obracający się w rejonie Christian rap. Założyciel Bozon Records oraz marki odzieżowej Godline. Znany wcześniej jako Medium, nagrywający w Asfalt Records. „Restaurator” to drugi album Tau, ukazał się on nakładem Bozon Records 15 grudnia 2015 roku. Jaki jest? Czy warty uwagi?

 Kiedy usłyszałam po raz pierwszy singiel „Restaurator” byłam oczarowana, nie to nie złe słowo, pozytywnie nastawiona. Drugi singiel „Pinkyo” już mniej przypadł mi do gustu, choć trzymał poziom. Później Tau wypuścił  „Miłosierdzie”, które mnie poruszyło  do głębi. Pierwsze przesłuchanie całości płyty obyło się z ciarkami na plecach. Każdy tekst trafiał nie tylko w umysł i serce, ale też duszę. Słowa jednak zawarte na albumie nie znajdą w każdym sympatyka, bo dużo tutaj Boga i wiary, a nie każdemu to pasuje.

 „Restaurator” ma być płytą, która sprawi, że coś zmienimy w naszym życiu. Każdy z utworów jest inny, ale całość zmierza ku temu, abyśmy zaufali Bogu. Album porusza, sprawia, że coś zaczyna się z nami dziać, że inaczej postrzegamy świat wokół nas, ale przede wszystkim samego siebie.

 „Restaurator” nie jest łatwym albumem, trzeba całym sobą wejść w muzykę, aby treści, które ze sobą niesie, zrozumieć. Jest to mocna płyta, choć ciężkiego brzmienia tutaj nie usłyszymy. Jednego jestem pewna „Restaurator” to album na lepsze i gorsze dni, bowiem każdego dnia coś innego trafia w nasze serce. Do moich ulubionych piosenek należą: „Miłosierdzie”, „Kołysanka”, „Jestem”, „Krzyż” i „Restaurator"” jednak każdy z utworów ma inne przesłanie, ale te jakoś najmocniej we mnie trafiły.

 Polecam z serca ten album, polecam twórczość Tau, nie tylko wierzącym. To naprawdę zbiór 14 utworów, które potrafią wiele zmienić. Zachęcam do darmowego odsłuchu, zupełnie legalnego.  (poniżej znajduje się odnośnik) Pokój!


Z życia wzięte #1: Telefony


Z życia wzięte będzie serią, w której poruszać będę różne tematy, które przydarzyć się mogą każdemu. Seria oczywiście nie będzie regularna, miałam ja w planach już jakiś czas, ale dopiero od niedawna przydarzyła mi się historia, która idealnie wpiszę się na pierwszy wpis z cyklu.

Wielu z nas korzysta z pewnego portalu z niebieskim logiem. Różnie go wykorzystujemy do celów własnych jak komunikacja ze znajomymi, grupami ze studiów/pracy lub też do promocji bloga (jak wielu z nas blogerów) czy też własnych działalności. Historia, którą postanowiłam Wam opowiedzieć wiąże się z ostatnią przywołaną przez mnie możliwością wykorzystania tego portalu. 


Początek miał miejsce w czerwcu, kiedy po wielu trudnościach obroniłam swój fotograficzny dyplom i pełna zapału postanowiłam nie robić zdjęć tylko z pasji, ale też nie co na swojej pasji zarobić. Jako, że swojej własnej strony tak prawdziwie dopieszczonej jeszcze nie posiadam to całość skupiałam na tym portalu zaczynającym się na f... Podałam tam numer telefonu, swój prywatny, którego w swoim prywatnym profilu nie udostępniam (a ta informacja będzie kluczowa w dalszej części tekstu). Myślałam nad sprawieniem numeru odpowiadającego wyłącznie za obsługę zleceń, ale uznałam, że po co robić sobie pod górkę i ponosić dodatkowe koszty. I jakże tutaj moje myślenie było błędne. Nic się nie działo, do czasu...

W pewien grudniowy piątek dostałam telefon, a że nie zdążyłam odebrać napisałam sms. Bezskutecznie. Brak odpowiedzi, zaczął rodzić wątpliwości. Pomyślałam, że to pewnie jakaś oferta z pokazem garnków lub tego typu spraw, telefon zarejestrowany jest na moją mamę, więc takie telefony zdarzają się naprawdę często. Musiałam poczekać do nowego tygodnia, aby przekonać się jak bardzo się myliłam, w poniedziałek bowiem znów otrzymałam telefon i odebrałam, myśląc, że to jeden z pracodawców, do którego wysyłałam CV lub potencjalny klient. Niestety nie było to ani jedno, ani drugie. A kto był? Pewna natrętna firma, nie szukająca kontaktu ze mną, a osobą w pewnym stopniu ze mną prawie spowinowaconą. Wydzwaniała, bo na jednym telefonie się nie skończyło, do momentu kiedy pełna złości powiedziałam, że im nie pomogę i się rozłączyłam. Dzwonili z różnych numerów, bo po każdym połączeniu blokowałam numery. Przy jednym z telefonów zadałam proste pytanie: A mogę wiedzieć skąd mają Państwo mój numer? Nawet nie wyobrażacie sobie co zaczęło się ze mną dziać, kiedy padła odpowiedź ze strony fotograficznej. Numer pojawił się, aby potencjalni klienci kontaktowali się ze mną za pośrednictwem telefonu, a nie wiadomości na portalu z niebieskim logo. Na całe szczęście sprawa ucichła, a ja mam nauczkę, że nie warto udostępniać swoich danych zbyt powszechnie w sieci, no ale kto by się spodziewał, prawda?

Inna historia miała miejsce już dawno, wiecie jako nastolatka miała dwa numery telefonu z dwóch różnych sieci. Ten drugi z reguły podawałam w ogłoszeniach na portalach ogłoszeniowych, kiedy chciałam coś sprzedać. Później coraz mniej z numeru korzystałam, ale gdzieś tam pozostał. Pewnego letniego dnia zadzwonił nieznany mi numer, a że mam zwyczaj takie odbierać, bo nigdy nie wiesz kto i po co dzwoni. Od razu usłyszałam : Dzień dobry, czy ta oferta łóżka z materacem jest nadal aktualna?. Tłumaczenie, że nie sprzedaje łóżka z materacem i w numerze musiała być pomyłka było żmudne, po kilkunastu telefonach w ciągu kilku dniach już nie potrafiłam odbierać telefonu, więc dawałam swój aparat rożnym osobom. Równolegle pytano mnie w sprawie złotej rączki do pensjonatu, tu tłumaczenie było jeszcze trudniejsze. Jakieś pół roku później, kiedy numer przeszedł w ręce mojej mamy, mama zadzwoniła mi z pytaniem czy mam jakiś apartament w Chorzowie. No cóż...

Czy Wam zdarzyły się podobne sytuacje? Napiszcie w komentarzach.

Steve Johnson - Małe wielkie odkrycia


Wynalazki. Bez wielu z nich nie wyobrażamy sobie naszego codziennego życia. Tak naprawdę czy zastanawiałeś się kiedyś jak jedno odkrycie wpłynęło na następne? W historii musi występować cykl przyczynowo - skutkowy, z wynalazkami jest podobnie, a jak to było z niektórymi dowiecie się z książki „Małe wielkie odkrycia”.


Jestem użytkownikiem wielu wynalazków bez których moje życie nie byłoby takie jak jest teraz. Dlatego też z chęcią postanowiłam sięgnąć po „Małe wielkie odkrycia”. Trzeba przyznać, że książka bardzo mnie nurtowała i z ogromną ciekawością po nią sięgałam. Co mogę jednak powiedzieć o tej publikacji?

Rozdziały zostały podzielone na sześć rozdziałów, które nie wskazują na to z jakimi wynalazkami możemy mieć do czynienia, co tylko i wyłącznie zmaga nasze zainteresowana pozycją Stevena Johnsona. A są to rozdziały takie jak: Szkło, Zimno, Dźwięk, Czystość, Czas, Światło. Interesujący jest także wstęp w jaki książka została opatrzona, który pozwala nam rzucić na odkrycia nieco inne światło, zaś na zakończenie autor zafundował nam niespodziewaną opowieść, która zainteresuje niejednego.

Czas spędzony na „Małe wielkie odkrycia” to na pewno nie jest czas zmarnowany, gdyż można dowiedzieć się z tej niegrubej książki wielu niespodziewanych faktów, zauważyć ciągi przyczynowo – skutkowego, których byśmy nie przypuszczali albo przynajmniej ja nigdy wcześniej nie zdołałam połączyć. Całość czytało się niezwykle przyjemnie i osobiście żałuję, że miałam tak niewiele czasu na lekturę. Książka nie jest napisana skomplikowanym językiem i świetnie sprawdzi się także dla nieco starszych dzieci. Wszystkie zawarte w „Małych wielkich odkryciach” historie (bo chyba możemy tak o nich mówić) opatrzone są zdjęciami, które tylko i wyłącznie nadają atrakcyjności całej książce.

Zmierzając ku końcowi tej recenzji chciałabym powiedzieć Wam, że prezentowana dzisiaj książka może i nie trafi w gusta każdego, ale na pewno jest to pozycja z której dowiedzieć się można dowiedzieć kilku ciekawostek z dziedziny technologii. „Małe wielkie odkrycia” to lektura dla małych i dużych, bo oboje znajdą tu to „coś”. Tak mówiąc w skrócie to jest zgrabnie podana historia rozwoju technologicznego człowieka. Pewnych faktów tu może i zabrakło, ale nie wymagajmy od takiej małej gabarytowo książki zbyt wielu. Śmiało polecam i życzę przyjemnej lektury.


Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non

Susan Jane Gilman - Królowa lodów z Orchard Street


Kto z nas nie lubi lodów? Kto w letnie dni nie sięga po taką ochłodę? Mało będzie odpowiedzi, które wskażą na brak sympatii do tych mrożonych słodyczy. Obecnie na rynku możemy wybierać z wielu smaków, rodzajów i form podania. Ja uwielbiam i nie tylko latem, a te moje przemyślenia biorą się z tego, iż właśnie dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o wyjątkowej książce Susan Jane Gilman „Królowa lodów z Orchard Street”.


Zacznę od słów, które promują tą powieść: „W tej historii słodkie są tylko lody”. Czy jest to słuszne stwierdzenie zachęcam do przeczytania recenzji. Wcześniej nie słyszałam o autorce książki, ale po lekturze „Królowej lodów z Orchard Street” jestem pewna, że po powieści pani Gilman w przyszłości jeszcze sięgnę. 

Mała Malka wraz ze swoją rodziną emigruje do Stanów Zjednoczonych Ameryki, wierzy, że na ulicach Nowego Jorku złoto leży na ulicach i życie jej rodziny będzie od tej pory usłane różami. Rzeczywistość jednak okazuje się być inna niż świat marzeń. Rodzina Treynowsky ląduje na Orchard Street, gdzie musi zmagać się z biedą oraz głodem. Pewnego dnia małą Malke spotyka wypadek, który na zawsze zmienia jej życie. Parę lat później staje się ona Lilian Dunkle wraz ze swoim mężem Albertem tworzy potężne lodowe imperium.

Słowa, które przytoczyłam na początku idealnie wpisują się w to co otrzymujemy na kartach książki. Wiele tu goryczy, nędzy i smutku, które osładza obecność lodów. Sprawia to jednak, że książka Susan Gilman dosłownie spędza sen z powiek i czyta się ją z zapartym tchem. Każda kolejna strona coraz bardziej mnie zaskakiwała i sama nie wiedziałam czego mogę się spodziewać po Lillian Dunkle.


„Królowa lodów z Orchard Street” to już na pewno moja ulubiona książka, każde słowo czytałam z ogromną przyjemnością. Susan Jane Gilman bowiem przenosi do świata lodowych rozkoszy pełnego ziaren soli i goryczy. Takie połączenie sprawia, że książka wzbudza zainteresowanie i trudno obojętnie obok przejść.

Jeśli w jakiś sposób zastanawiasz się czy warto, to lepiej zakończ te przemyślenia. Bo odpowiedź jest prosta: WARTO! Mnie pozostaje życzyć Ci przyjemnej lektury, gwarantuje, że się nie zawiedziesz.

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu Czarna Owca

Stos październikowo - listopadowy #29 (#7/2015)

Witajcie!
Nie wiem jak to się stało, ale październik i listopad przemknęły mi w oka mgnieniu. Październik od pierwszych dni był zagoniony, a listopad próbował mu dorównać. Grudzień też nie zaczął się spokojnie. Dzisiaj jednak nie o tym, a o książkach, które przez te dwa miesiące nazbierały się na moich półkach. Notabene wreszcie nie stoją w stosie, ale mają swoją półkę.
Zacznę przewrotnie, bo od książek, które mają już swój wiek, ale chętnie je przygarnęłam.
Powyższe książki sobie przyniosłam, skąd nie zdradzę, ale oczywiście za pozwoleniem właścicieli:

Ross Macdonald Śpiąca królewna
Stare kryminały właśnie w tych wydaniach mocno mnie intrygują, więc pewnie za niedługi czas wezmę ją w swoje ręce.

Jerzy Pilch Pod Mocnym Aniołem
Oglądałam film Wojtka Smarzowskiego, miałam ochotę na książkę i oto proszę jest.

Małgorzata Musierowicz Opium w Rosole
Czytałam, nie czytałam nie pamiętam. Grunt, że będę mogła poczytać, a że Jeżycjadę lubię to inna bajka.

Stanisław Wasylewski - Legendy i baśnie śląskie
Lubię takie opowiastki, więc to pozycja idealna dla mnie.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy otrzymałam propozycję zrecenzowania książki ze zdjęcia powyżej, które zaczęłam już czytać z ciekawości i jestem ciekawa wnętrza. Książka ma dzisiaj premierę, więc zachęcam do zakupu.
Od Wydawnictwa Czarna Owca otrzymałam łącznie cztery książki. jadąc od góry:
Pozycja, która spędzała mi sen z powiek, ale że ostatni czytam książki wolniej to było jak było. Recenzja już na blogu, oczywiście przeniesiecie się do niej klikając w tytuł.

Marta Zaborowska - Gwiazdozbiór
To moja następna książka w kolejce, jestem jej bardzo ciekawa, zresztą jak każdego polskiego kryminału.

Co tu dużo mówić, odsyłam do recenzji. Może powiem, że warto?

Susan Jane Gilman - Królowa lodów z Orchard Street
Moja perła listopadowa. Teraz czytam, myślałam, że skończę przed 30, ale trochę pracy mi się nazbierało,ale chłonę każde słowo z wypiekami na twarzy i cieknącą ślinką. W chłodne wieczory chodzą za mną lodowe różki. 
Na koniec zostawiłam wspaniałą książkę, którą jednym tchem przeczytałam jeszcze w październiku. Na zdjęciu całego stosu jej nie ma, pojechała do Gdańska, ale wróci na święta. Piękna, niesamowita, wzruszająca... czyli Szczęście do wzięcia Jasona F. Wrighta. Polecam!

Czytaliście któraś z książek? A może jakaś Was zainteresowała? 
Czekam na Wasze wypowiedzi.