Stosik lipcowy #18 (#6/2014)

Witajcie!
Dzisiaj chciałabym przedstawić nabytki lipca, odruchowo chciałam napisać czerwca, w którym żadnych książek nie zakupiłam, ani nie dostałam. W lipcu już było inaczej, na moje półki trafiło kilka książek, które bardzo cieszą (choć brakuje jednej, która przybyła do mnie w lipcu)

Od Wydawnictwa SQN:



W tym miesiącu, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu udało mi się nawiązać współpracę z Wydawnictwem Sine Qua Non i otrzymałam dwie książki do recenzji:

którą już przeczytałam i recenzję można było przeczytać na blogu. Książka ta jednak powędrowała do mojego D. (stąd też brak zdjęcia, a nie chcę powtarzać tego z recenzji), który bardzo pragnął ją przeczytać odkąd dowiedział się, że autobiografia Colina McRae pojawiła się na rynku.

Michelle Cohen Corasanti - Drzewo migdałowe
w tej chwili czytam tę książkę i jestem nią oczarowana, wkrótce powinna się pojawić recenzja na jej temat.

Zakupione:


Stephen King - Misery, Miasteczko Salem oraz Pan Mercedes
Te dwie pierwsze kupiłam w Biedronce, w moim ulubionym kieszonkowym formacie za 9,99, więc nie mogłam przejść obok obojętnie, skoro poszukiwałam ich już jakiś czas. Pan Mercedesa na mojej Kingowskiej półce nie mogło zabraknąć i mam nadzieję już wkrótce się za niego zabrać.

Matthew Quick - Niezbędnik obserwatorów gwiazd
Po roku od przeczytania Poradnika pozytywnego myślenia, który był naprawdę poruszającą książką, choć początkowo nie doceniłam jego potencjału postanowiłam sięgnąć po inną książką autora. Także zakup Biedronkowy.

A Wy czytaliście któraś z tych książek, a może macie na któraś ochotę? Coś szczególnie polecacie?

V.C. Andrews - Kwiaty na poddaszu

"Dlaczego? To najtrudniejsze pytanie, jakie można tylko wymyślić." /str.338/
Do czego może zmusić się człowiek, aby przetrwać? Co jest w stanie zrobić, aby zdobyć miliony? Do jakiego okrucieństwa jest w stanie się posunąć, aby osiągnąć sukces? Czy jest jakaś granica, której nie można przekroczyć? „Kwiaty na poddaszu” Virginii Cleo Andrews o której dzisiaj chcę opowiedzieć, to historia, która w pewnym stopniu odpowiada na wszystkie zawarte wcześniej pytania i dogłębnie porusza wszystkie emocje.


Rodzina Dollangangerów wiedzie spokojne i szczęśliwe życie dopóki nie dowiadują się o tym, że ukochany tatuś zginął w wypadku samochodowym. Matka zabiera czwórkę swoich dzieci – Cathy, Christophera i dwójkę najmłodszych bliżniaków, Carrie i Cory’ego – do swojego rodzinnego domu, z którego niegdyś musiała uciekać. Jednak dzieci nie czeka tam wspaniały los, zostają umieszczone na poddaszu, którego nigdy nie wolno im opuszczać. Dzieci starają się przertwać w takich warunkach, żywiąc się nie tylko przynoszonym jedzeniem, ale nadzieją, że wkrótce nadejdzie dla nich lepsze jutro.
"Prawda bowiem jest taka, że to nie miłość rządzi światem, lecz pieniądz." /str.33/
„Kwiaty na poddaszu” to powieść, która od samego początku ma w sobie coś, co sprawia, że nie sposób się od niej oderwać, a z każdą stroną słowa w niej zawarte wprawiają czytelnika w coraz większe osłupienie, jak bardzo można być okrutnym i do czego można się posunąć. Książka wyzwoliła we mnie wiele emocji, które towarzyszą mi, aż do teraz. Czytając „Kwiaty na poddaszu” niemal czułam to wszystko, czego doświadczały dzieci, czułam ich ból i cierpienie, zadając sobie pytanie: „Jak można?”.


Ciekawa jestem dalszych losów rodzeństwa Dollangangerów, jednocześnie obawiając się tego co może im się jeszcze w życiu przytrafić w dalszych tomach. Słyszałam o całej serii o rodzinie Dollangangerów wiele, ale dopiero po przeczytaniu pierwszego tomu przekonałam się co potrafi zrobić  z czytelnikiem ta książka. Skończyłam ją czytać dwa dni temu, a wciąż nie mogę otrząsnąć się po tym co przeczytałam. 

Książka przeczytana w ramach wyzwań:

oraz jest to książka, którą postanowiłam przeczytać w wakacje.

Po prostu walcz! (2008)

USA | 2008
DRAMAT, AKCJA, SPORTOWY
REŻYSERIA: JEFF WADLOW | SCENARIUSZ: CHRIS HAUTY

W miniony niedzielny poranek zaczęłam oglądać film, o którym słyszałam i to nawet całkiem sporo, ale jakoś nigdy nie ciągnęło mnie, aby go zobaczyć. Wydaje mi się nawet, że tą produkcję „oglądałam” z moją siostrą, słowo „oglądałam” nie bez powodu dałam w nawiasie, bo wydaje mi się, że kiedyś siostra włączyła go, a ja najnormalniej w świecie zasnęłam. W życiu niejednokrotnie wszystko piętrzy się przeciwko nam, ale warto sobie powiedzieć: „hej, stary, nie poddawaj się, walcz!”. Produkcja o której dzisiaj chcę opowiedzieć właśnie tego uczy, aby nigdy się poddawać i zawsze walczyć do końca.


„Po prostu walcz” opowiada historię chłopaka, który wraz z matką i swoim młodszym bratem przeprowadził się do nowego miasteczka, gdyż tam jej go braciszek dostał stypendium. Chłopak obiecuje swojej matce, że w nowej szkole nie będzie się bił, co zdarzało mu się parokrotnie wcześniej. Jake Tyler zostaje zaproszony na imprezę, gdzie zostaje wyzwany do walki przez szkolną gwiazdę jaką jest Ryan. Wyzwany do walki i upokorzony przed wszystkimi rówieśnikami ze szkoły. Jake jednak nie zamierza się poddawać, wraz z pomocą swojego przyjaciela Maxa, zapisuje się do szkoły Jeana Roque, który był gwiazdą kickboxingu. Chłopak stara się odzyskać swoje dobre imię.

Jake łatwego życia nie miał, dręczyły go demony przeszłości, ale jednak nie potrafił po prostu się poddać. Produkcja ta uczy właśnie tego, aby dążyć do stawianych sobie wymagań i marzeń. Nieważne jak wielkiego „kopa” daje nam życie, warto podnieść się z porażki i ruszyć dalej do swoich marzeń.


„Po prostu walcz” może odstraszać tym, iż jest to film o walkach, w którym pojawia się brutalność i niektórzy mogą po prostu nie lubić takiego rodzaju produkcji. Całkowicie rozumiem takie podejście, gdyż sama podejrzewam odrzuciłam kiedyś ten film właśnie z tego powodu, zachęcona obejrzałam, czego zupełnie nie żałuje. Gorąco polecam tę produkcję, gdyż tak jak już wielokrotnie wspomniałam pokazuje ona, że nie należy się poddawać, a po prostu walczyć. Wiem na pewno, że kiedyś ponownie obejrzę ten film.

Colin McRae. Autobiografia legendy WRC


„Po to jeździ się w rajdach, by dawać z siebie wszystko” /str. 80/

Za każdym razem, gdy rozpoczynam biografię mam wrażenie, że wchodzę w czyjeś życie z butami, szczególnie takie odczucia potęguje fakt, jeżeli mam do czynienia z autobiografią, tak jak było to właśnie w przypadku tej książki.

Colin McRae to postać znana nie tylko fanom WRC (Rajdowych Mistrzostw Świata), to legenda, która zapisała się w ich historii i jeden z najsłynniejszych rajdowców. Colin McRae, człowiek, który prowadził samochód rajdowy na granicy ryzyka i zawsze wiedział do czego dąży urodził się 5 sierpnia 1968 roku, a zginał w katastrofie pilotowanego przez siebie śmigłowca 15 września 2007 roku. Po tytuł mistrza sięgnął tylko raz, choć niejednokrotnie był bardzo blisko od ponownego zdobycia najwyższego trofeum, w roku 1995.


Autobiografia Colina McRae nie zaczyna się od jego słów, ale od przedmowy jego rywala – Tommiego Mäkinena, czterokrotnego zdobywcy mistrzostwa w latach 1996 – 1999. Następnie Colin przywołuje postać walecznego Szkota sir Williama Wallace’a. Poznajemy jego dzieciństwo z perspektywy rodziców Colina – Margaret i Jimmy’ego. Dowiadujemy się z tej autobiografii, że od dzieciństwa Colin przejawiał smykałkę do motoryzacji. Autobiografia podzielona została na kilka rozdziałów, w którym legenda WRC opowiada o różnych aspektach, nie tyle co swojego życia prywatnego, bo te poza małymi zmiankami zostawił dla siebie, a świata rajdów samochodowych.

Jak napisałam na początku zawsze ciężko czyta mi się biografię z uwagi, iż czuję się jakbym wchodziła w czyjeś życie ze swoimi butami. W przypadku czytania autobiografii Colina McRae towarzyszyło mi ono rzadko. Sama Colina McRae poznałam, jako dziecko za sprawą gry komputerowej sygnowanej jego nazwiskiem i choć rajdów samochodowych nie oglądam regularnie zdarzało mi się co nieco na ich temat posłyszeć. Sięgnięcie po autobiografię Colina McRae, legendy WRC, było strzałem w dziesiątkę, ponieważ nie tylko poznałam strukturę świata, który słabo znałam.

Bardzo ciężko pisze się na temat czyjegoś życia, ale pragnę powiedzieć, że Colin McRae opowiedział swoje życie w taki sposób, że czytało się to szybko, choć czasami trzeba było niektóre wiadomości przyswoić i zastanowić się nad nimi. Niejednokrotnie zdarzało mi się pisać do mojego chłopaka z zapytaniem o różne motoryzacyjne kwestie. Autobiografia Colina McRae wzbogaciła mnie o informacje, które zawsze podświadomie mnie interesowały, ale nigdy nie miałam na tyle odwagi, by po nie sięgnąć.


Autobiografia Colina McRae to nie tylko pozycja dla fanów rajdów samochodowych, choć oczywiście tych zadowoli najbardziej. To książka także dla tych, co choć trochę interesują się motoryzacją. Uważam, że Colin jest tak rozpoznawalną postacią w świecie motoryzacji, że będzie ona idealnym prezentem dla mężczyzny na urodziny, czy inną okoliczność (choć pewnie dla niektórych kobiet też).

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję 

Szybcy i wściekli: Tokio Drift (2006)


NIEMCY, USA | 2006
AKCJA
REŻYSERIA: JUSTIN LIN | SCENARIUSZ: CHRIS MORGAN, ALFREDO BOTELLO, KARIO SALEM 

Niejednokrotnie pisałam, iż filmy z serii „Szybcy i wściekli” należą do jednych z moich ulubionych. Jedynym z tej serii filmów, których nigdy nie dokończyłam, bo nie można powiedzieć, że nie oglądałam, była część, której akcja działa się w Tokio, a to tylko i wyłącznie dlatego, że wydawała mi się ona nie być związana z całą serią.


„Szybcy i wściekli: Tokio drift” to historia nastolatka, który z powodu swojego buntownictwa i zamiłowania do wyścigów samochodowych trafia do Tokio. Tam oczywiście poznaje nocny świat wyścigów, nie są to jednak wyścigi do których przywyknął, tu w Tokio liczy się drift, czyli dla laików (którym i po części jestem ja, ale świat motoryzacji dziwnie staje mi się bliski) sztuka pokonania zakrętu na pełnej (no może nie do końca) prędkości i wejścia w niego bokiem, a nie standardowo. Shaun oczywiście zwraca uwagę na urodziwą dziewczynę, która podobnie jak on nie jest rodowitą mieszkanką Japonii. Shaun w Tokio wpada w poważne tarapaty z których nie łatwo będzie mu się wykaraskać.

Nie wiem, dlaczego, unikałam wcześniej tej części i po prostu po nią nie sięgnęłam. Swoje zaległości już postanowiłam poprawić i niedawno tę odsłonę „Szybkich i wściekłych” obejrzałam. „Tokio drift” mi się podobało, choć nie będę ukrywała, że wolę te odsłony z Paulem Walkerem i Vin Diselem, jakiś sentyment mam do tych filmów. Akcja w „Tokio drift” była szybka, dla mnie nawet może trochę za bardzo. Moim skromnym zadaniem uważam, że jest to najsłabsza z odsłon o „Szybkich i wściekłych”, ale cóż jestem niesamowitą fanką tej serii.


Nie można jednak narzekać, film ogląda się przyjemnie i jeżeli szukamy czegoś niewymagającego, a mimo to z zawrotną akcją to „Szybcy i wściekli: Tokio drift” nada się do tej roli idealnie. Każdy znajdzie w tym filmie coś dla siebie, no chyba, że już skrajnie nie przepada się za motoryzacją to ten film raczej nie zachwyci. 

S. Beckett - Chemia śmierci


Okrucieństwo może przybierać różne formy. Wyróżniamy znęcanie psychiczne, fizyczne, na ludziach, na zwierzętach. Znany schemat działania seryjnego mordercy to taki, że zawsze wyróżnia go coś, czym znaczy swoje ofiary.


Po twórczość Simona Becketta sięgnęłam po raz pierwszy i choć dużo o jego powieściach słyszałam, ciężko było mi się po jego książki się zabrać. „Chemia śmierci” sprawiła, że wiem, iż nie było to na pewno moje ostatnie spotkanie z thrillerami Becketta. Przyznać muszę, że bardzo obawiałam się tego co zaserwuje mi Simon Beckett, dziś wiem, że zupełnie niesłusznie.

Manham to trochę senne angielskie miasteczko. Wszyscy mieszkańcy się znają, a przyjazd obcych zawsze jest zauważany. Kiedy na początku lata dwójka chłopców znajduje rozkładające się zwłoki mieszkańcy obawiają się, kto spośród nich dopuścił się takiego czynu. Policja prowadzi śledztwo, trafiając w próżnię, a szaleniec porywa kolejne kobiety. Do sprawy zbiegiem okoliczności włącza się David Hunter, miejscowy lekarz, przyjezdny z Londynu, jednakże jest on również antropologiem sądowym.

Pierwsze 50 stron książki zupełnie nie potrafiło mnie porwać, choć coś sprawiało, że nie potrafiłam odłożyć powieści na półkę. Główny bohater – David Hunter – od razu wzbudził moją sympatię. Nie wiem nawet z jakiego powodu, tak po prostu. Jest on postacią, która przybyła do Manham po osobistej tragedii. Po tych kilkudziesięciu stronach wprost nie mogłam oderwać się od „Chemii śmierci” i z zapartym tchem śledziłam zarówno makabryczność zbrodni jak i śledztwo. Starałam się znaleźć sprawcę makabrycznych zabójstw, jednak podobnie jak początkowo policja chybiłam.


„Chemia śmierci” to książka w której brutalność opisana jest ze szczegółami, choć jest tu jeszcze margines sprawiający, że nie ma się ochoty odłożyć książki i powstrzymać pewnych odruchów. Powieść Simona Becketta to naprawdę zmyślnie napisany thriller, jest to pierwszy tom cyklu, więc z przyjemnością sięgnę po kolejne. Dodać też muszę, tak na zakończenie, że całkowicie zaskoczyło mnie zakończenie, nie tego się spodziewałam, ale to oczywiście przemawia na plus dla książki. 

Książka przeczytana w ramach:
WYZWANIE KRYMINALNE
oraz własnego projektu Książki na wakacje

M. Dilloway - Sztuka uprawiania róż z kolcami


Choroba potrafi wyciągnąć z człowieka jego najgorsze cechy, potrafi doprowadzić do tego, że stajemy się zgorzkniali i smutni, choć wokoło nas nie ma powodów do smutku, pomimo tego, iż chorujemy. Ucieczką od problemów często jest hobby, któremu poświęcamy większość naszego życia. Jeden będzie miłośnikiem samochodów, a inny będzie uprawiał kwiaty w ogrodzie. Życie czasami nieźle daje nam w kość, ale nie sztuką jest użalać się nad sobą, ale sztuką jest zmierzyć się z przeciwnościami losu z podniesioną głową.


Gal, ma problemy z nerkami. Dość poważne, od wielu lat chodzi na dializy, gdyż nie ma dla niej odpowiedniej nerki do przeszczepu, a istnieje również ryzyko, ż owa nerka po prostu się nie przyjmie. Gal uprawia róże, nie tylko hobbistycznie, ale także pragnie stworzyć nową odmianę. W tym celu krzyżuje swoje róże i jeździ na różnego typu wystawy, gdzie może je zaprezentować. Pewnego dnia w życiu Gal pojawia się jej nastoletnia siostrzenica Riley. Bohaterka musi zaopiekować się córką swojej siostry, która nie pragnie niczego bardziej aniżeli tego by nie być samotną.

Kiedy rozpoczynałam „Sztukę uprawiania róż z kolcami” słyszałam o książce wiele dobrych opinii, więc nastawiona byłam na jej lekturę bardzo pozytywnie, jednak sama chciałam ocenić to co na kanwach powieści otrzymałam. Książkę Margaret Dilloway czytało mi się naprawdę wyśmienicie i ciężko było mi się oderwać od niej, choćby na chwilę. Kiedy ją czytałam, każdy rozdział miał być tym ostatnim, zawsze jednak wychodziło inaczej, a dopiero sen zmuszał mnie do zamknięcia książki. Choć „Sztuka uprawiania róż z kolcami” mierzyła się z wieloma trudnymi tematami, jakimi jest nieuleczalna choroba, jednak nie jest to książka o zmaganiu z chorobą, ani też nie jest o różach, to powieść o życiu, które czasami daje nam w kość, ale czasem też niesamowicie zaskakuje. To opowieść o budowaniu relacji rodzinnych i przyjacielskich. Obok tej powieści nie można przejść obojętnie, ponieważ „Sztuka uprawiania róż z kolcami” pokazuje, że nawet w najgorszej sytuacji można robić to co się kocha, jeżeli ma się w sobie dość woli walki, aby to robić.


Książka Margaret Dilloway niesamowicie przypadła mi do gustu i z pewnością będzie to opowieść do której będę wracała myślami, a może i nawet kiedyś uda mi się ją przeczytać ponownie. Wcześniej nie spotkałam z tą autorką, więc uważam, że „Sztuka uprawiania róż z kolcami” była miłym pierwszym spotkaniem. Bardzo gorąco polecam tę książkę, gdyż znaleźć w niej można wiele miłości i pasji, jest to piękna opowieść z którą warto się zapoznać.

Za książkę serdecznie dziękuję: