Kate Atkinson - O świcie wzięłam psa i poszłam...


Zagadki kryminalne to moja specjalność. A takie, które wymagają sięgania w przeszłość tym bardziej. Za to lubię twórczość Kate Atkinson, że w jej powieściach głównym elementem jest sprawa „świeża”, ale ta sprzed lat. Wracając jednak do początku uwielbiam czytać kryminały to mój gatunek, który zawsze dostarcza mi dużo rozrywki, jak było tym razem? A no nie powinnam zapominać o tym, że sama czasem wykazuje zdolności detektywistyczne, może minęłam się z powołaniem?


„O świcie wzięłam psa i poszłam…” to trzecia przeczytana przez mnie powieść Kate Atkinson, druga z detektywem Jackson Brodie w roli głównej. Jakie tym razem był to spotkanie? O tym za chwilkę. Jak już wspomniałam na początku książki z gatunku kryminał to gratka dla mnie. Twórczość Kate Atkinson bardzo przypadła mi do gustu, już od pierwszego naszego spotkania w postaci „Jej wszystkie życia”.

Jackson Brodie dostaje nietypowe zlecenie, bowiem zostaje poproszony przez niejaką Hope McMaster o ustalenie kim byli jej biologiczni rodzice, gdyż nie znajduje żadnych informacji na temat swojej osoby. Jackson nie wie jak niebezpieczne okaże się „grzebanie” w przeszłości dotyczącej Hope. Kto i dlaczego próbuje ukryć przeszłość kobiety?

Po raz kolejny otrzymałam od Kate Atkinson powieść od której ciężko się oderwać. Czytałam ją z zapartym tchem, próbując rozwikłać zagadkę wydobywającą się z książki. Autorka znów stworzyła akcję, która wciąga od pierwszych słów do samego końca. Bardzo podoba mi się lekki styl autorki, gdzie tematy nie łatwe przekazuje w sposób wyrafinowany sprawiając, że nie sposób odejść od lektury.

Historia zawarta w „O świcie wzięłam psa i poszłam…” przypadła mi do gustu o wiele bardziej, niż poprzednia część cyklu. Potwierdza to jednak, tylko to, że Kate Atkinson tworzy niesamowite kryminały, które nie tylko spędzają sen z powiek, ale można przy nich przejechać stację – co prawie raz mi się zdarzyło – jadąc pociągiem. Podobało mi się, że to nie sposób było przewidzieć co stanie się na następnej stronie, bowiem z każdym słowem historia wydawała się coraz bardziej skomplikowana.

Cóż, znów nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić tę książkę. Po prostu nie mogę inaczej. Na długo zapamiętam tę historię, a samo „O świcie wzięłam psa i poszłam…” to jedna z lepszych książek przeczytanych w tym miesiącu. Jeżeli tak jak lubisz kryminały to książka dla ciebie, bez dwóch zdań.

Za możliwość przeczytania serdecznie dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca


Dominika Słowik - Atlas Doppelganger


Bardzo chciałam przeczytać tę książkę, naprawdę bardzo. Kiedy więc pewnego dnia pojawiła się okazja ku temu, wzięłam „Atlas: Doppelganger” do ręki i rozpoczęłam lekturę. Czytałam wiele opinii na temat tej książki, ale jak to ja uparłam się, więc musiałam przekonać się sama. Co z tego wyszło?


„Atlas: Doppelganger” to debiutancka powieść Dominiki Słowik. Wokół książki w ubiegłym roku narosło wiele kontrowersji, dużo się o niej mówiło. Czasami miałam wrażenie, że wyskoczy mi z lodówki, jednak się tak nie stało. Mimo to chciałam ją przeczytać, kiedy więc otrzymałam swoją książkę* to czekałam na odpowiedni moment, żeby ją przeczytać. Takim momentem stał się dla mnie początek nowego roku. I jak to było ze mną i tą powieścią dowiecie się dalej.

Akcja rozgrywa się na śląskich szarych blokowiskach. Naszym narratorem jest dziewczyna, a może dziewczynka, która wspomina historie opowiadane przez dziadka, który porzucił marynarskie życie i zaczął pracę jako górnik. Szare blokowiska zmieniającego się ustroju to tak naprawdę tło całej historii, bowiem cały sens skupia się w owych dziadkowych historiach, a same historie są różne mniej lub bardziej absurdalne. I można się zastanawiać czy rzeczywiście były prawdą.

Tak naprawdę nie wiem co myśleć o tej książce, nie wiem co mam napisać w recenzji, a tak nie miałam od bardzo dawna. Dużo myśli mi się kotłuje w mojej głowie na temat „Atlasu: Doppelganger” i chyba muszę napisać to w pewien sposób. Książka momentami bardzo mi się podobała, bo chyba w zasadzie tak było, skoro nie rzuciłam jej w ciemny kąt, tylko dalej czytałam z zaciekawieniem muszę dodać. Ciekawiły mnie coraz to różniejsze opowieści i czytałam je naprawdę z wypiekami na twarzy. Musi być jednak jakieś „ale” z drugiej strony raził mnie i bolał język powieści, choć domyślam się, iż był to zabieg zamierzony. Tak samo z jakiś swoich prywatnych poglądów bardzo źle czyta mi się prozę pisaną wyłącznie małymi literami, nie pozwala mi się to skupić na lekturze, ale to moje subiektywne zdanie. Ja po prostu lubię, kiedy nowe zdanie rozpoczyna duża litera, tak mi wpojono i w prozie nie lubię odstępstw o tej reguły, bo przy poezji to ja rozumiem.

Forma w jaki była napisana książka może budzić spore kontrowersje. Ja mam do niej mieszane uczucia, przede wszystkim zastanawiam się czy w ogóle zrozumiałam o co w tej książce chodzi. Można powiedzieć, że „Atlas: Doppelganger” to manifest pokolenia, które doświadczyło na swojej „skórze” przeskoku ustrojowego.  To nie łatwa książka, wymaga zastanowienia się nad nią i być może ponownej lektury za jakiś czas. Nie będzie już wtedy burzyć tak emocji, chyba.

Kończąc pierwszy raz napiszę, że jeżeli chcesz przeczytać tę książkę to po nią sięgnij, przekonaj się tak jak ja i oceń sam. Jednak jeżeli gdzieś ci mignęła i zastanawiałeś się czy może jej nie przeczytać może lepiej odpuścić. Albo odwrotnie. Ja nie poczułam klimatu tej książki, nie potrafię się nią zachwycić, choć nie można jej zarzucić tego, iż była nieciekawa i nudna, o nie. To była dobra książka, ale chyba nie dla mnie. A Ty mój drogi czytelniku musisz ocenić sam, czy chcesz poznać „Atlas: Doppelganger” czy nie.


*Za książkę bardzo serdecznie dziękuję Marcinowi z bloga Moje DziwneZapiski

Dorota Gąsiorowska - Primabalerina [PRZEDPREMIEROWO]


RECENZJA PRZEDPREMIEROWA ! PREMIERA KSIĄŻKI 17 LUTEGO 2016!

"Każda podróż otwiera przed nami nowe możliwości. Nie opieraj się dłużej zmianom." *

Życie piszę nam nie raz niespodziewane scenariusze. W jednym dniu bowiem, cały nasz świat jest w stanie obrócić o 180 stopni. Bywa i tak, że jedna decyzja zmienia wszystko. Skąd takie przemyślenia? Bo dzisiaj chciałabym Wam przedpremierowo opowiedzieć o książce Doroty Gąsiorowskiej


„Primabalerina” to kolejna książka wspomnianej już autorki, która przed rokiem zadebiutowała powieścią „Obietnica Łucji”. Debiut autorki był ciepło przyjęty, jednak historia w tej książce jest zupełnie inna, ale czy udana? O tym dowiecie się w dalszej części tej recenzji.

Nina mieszka w Krakowie, jest sierotą, wychowywaną przez siostry. Pracuje w domu spokojnej starości, gdzie poznaje pewną staruszkę Irmę. Pomiędzy starszą panią a Niną wywiązuje się przyjaźń, która przyniesie bohaterce dużo zmian. Pewnego dnia Irma umiera i pozostawia Ninie swoją kamienicę, która znajduje się we Lwowie. Nina długo zwleka z wyjazdem na Ukrainę, ale kiedy już się decyduje – jej życie zdecydowanie się zmienia. W mieszkaniu znajduje także porcelanową primabalerinę, która jak się okazuje ma wpływ na życie Niny, jaki? Tego nie zdradzę.

Książkę Doroty Gąsiorowskiej czytało się naprawdę przyjemnie, bowiem język powieści był prosty, ale równocześnie miał w sobie coś magnetycznego, akcja toczyła się szybko, ale nie można było się w jej trakcie nudzić. „Primabalerina”  jest zupełnie inna, niż „Obietnica Łucji”  i trudno szukać pomiędzy książkami podobieństw. Jedyne możemy dostrzec podobieństwa pomiędzy stylem autorki. Historia, którą mogłam przeczytać na kartach „Primabaleriny” momentami była dla mnie nieprawdopodobna, choć w naszym życiu także zdarzają się nieoczekiwane zbiegi okoliczności, które na pierwszy rzut oka wydają się niemożliwe. „Primabalerina” to powieść typowo kobieca, która umili czas w zimowy wieczór, ale idealnie nada się na ciepłe popołudnie.

Do przeczytania nowej powieści Doroty Gąsiorowskiej podeszłam z wielkim entuzjazmem, gdyż „Obietnica Łucji” bardzo mi się spodobała i byłam ciekawa jaka będzie kolejna historia spod pióra autorki. Nie zawiodłam się, muszę to powiedzieć głośno, a nawet świetnie bawiłam się w trakcie czytania tej książki. Gwarantuję, że nie można się od niej oderwać, a czasami nawet i na naszej twarzy pojawi się szczery uśmiech. Gorąco polecam tę książkę, tak warto po nią sięgnąć.


Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak LiteraNova


 * cytat z książki 


Pan tu nie stał!


Czasami potrzeba wyłączyć komputery, telewizory i inne cuda techniki. Usiąść wygodnie i zagrać razem w grę. Znacie to uczucie, macie tak? To chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć o grze, która sprawdzi się jako gra rodzinna, gra towarzyska czy też po prostu we dwoje. Jaka to gra?


Przyniesiemy o 30 lat wstecz do czasów głębokiego komunizmu, gdzie aby kupić upragniony sprzęt musieliśmy wystać swoje w kolejce. „Pan tu nie stał!” to symulator kolejki sklepowej, w której wszystko zdarzyć się może.

Pierwsze wrażenie

Po odpakowaniu pudełka i zapoznaniu się z zasadami gry rozpoczęłam swoją pierwszą rozgrywkę i… mówiąc szczerze od razu mi się spodobała. Już pierwszego dnia grę powtórzyłam kilkakrotnie. Na pierwszy rzut oka gra zdecydowanie warta swojej ceny. Rysunki na kartach jak i sklepów są autorstwa pana Marka Szyszko i trzeba przyznać, że oddają one realia tamtych czasów. Towary mamy rozmaite, o czym powiem za chwilkę, a co najciekawsze nie jesteśmy stanie wykorzystać wszystkich towarów w rozgrywce dwuosobowej, co w pewien sposób urozmaica grę.

Zawartość pudełka


Elementami naszej gry będzie 105 kart kolejkowiczów, dla każdego gracza przewidziane jest 21 kart w 5 kolorach: czerwonym, niebieskim, zielonym, pomarańczowym i fioletowym, 36 kartoników z towarami, możemy kupić zarówno meblościankę, aparat fotograficzny jak i gumofilce czy wyrób czekoladopodobny, 4 sklepy oraz 5 kart pomocy na których mam zasady gry w pigułce.

Rozgrywka


W zależności od liczby graczy gra wygląda różnie, przy graniu we dwoje rozgrywka kończy się dosyć szybko, ale zawsze przecież można powtórzyć, prawda? Kiedy gramy już w trzy osoby sprawa nie jest już taka prosta. Na stole (czy gdzie będziemy grać) rozkładamy sklepy – ich liczba zależy od liczby graczy, w przypadku dwóch osoba sklepy są dwa i tak dalej -, każdy z graczy bierze jeden kolor kart, tasuje je i bierze do ręki 5 kart ze swojego stosu towary, pozostawiamy zakryte z boku (ja najczęściej pozostawiam je w pudełku). Przed rozpoczęciem gry losujemy 4 kartoniki z towarami i ustawiamy po dwa odkryte na sklepach w wyznaczonym miejscu. Gra podzielona jest na trzy fazy, w pierwszej oceniamy swoją przewagę w kolejkach lub zakupujemy towar (kiedy mamy przewagę). Kupiony towar kładziemy na dowolnej karcie przy danym sklepie. Po zakupie towaru jednak spada wartość naszych kart, gdyż kupiony przedmiot sprawia, że trudniej nam „przepychać” się w tłumie. Kiedy kupimy ostatni towar karty kolejkowiczów oddajemy do pudełka, a karty towarów każdy gracz kładzie przed sobą. Faza druga i trzecia polega na ustawieniu się w kolejce lub pobraniu nowej karty. Grę możemy skończyć na dwa sposoby, kiedy wykupimy ostatni towar lub, kiedy któryś z graczy wykorzysta wszystkie swoje karty. Na zakończenie liczmy wartość swoich towarów i oczywiście wygrywa ten, którego wartość jest wyższa. Tak przynajmniej jest w zasadach gry, nasza gra wyglądała nieco inaczej, gdyż liczyliśmy wartość swoich kart zgodnie z wartością towaru na przykład, gdy chcieliśmy kupić aparat warty 7 tak ustawialiśmy kart, aż wartość naszych kart wyniosła 7. Trochę trudniej, ale też gra się przyjemnie.
Karty są różne, mamy 3 karty podstawowe, że tak pozwolę sobie je nazwać, o wartości 1, 2 lub 3, następnie mamy kart specjalne, których każda ma inną funkcję, a wszystkie mają za zadanie pomóc zdobyć nam upragniony towar.

Ogólna ocena


Gra sprawia wiele radości i jest świetną rozrywką dla całej rodziny oraz w trakcie spotkania towarzyskiego. Grając w „Pan tu nie stał!” nie można się nudzić. Nie żałuję w żadnym stopniu wyboru właśnie tej gry, co więcej planuje zakup kontynuacji w której także znajduje się dodatek, a jak trzeba urozmaić swoją zabawę. Polecam bardzo serdecznie, dla rodzin, dla par, bo w tej grze  odnajdzie się każdy.

Obiektywnie #1 [2 tygodnie stycznia 2016]


Dzisiaj post, którego jeszcze nie było. Post, w którym całą pracę robi obraz, a tekst jest tylko dopełnieniem, choć równie dobrze mógłby być zbędny. Fotografie towarzyszą mi każdego dnia, więc czemu Wam nie uchylić rąbka z mojego życia właśnie z tą pomocą... 
Zaczynamy!

Zacznę jeszcze grudniem, to znaczy sposobem przejścia z 2015 w 2016 rok...


Wrocław, tam właśnie żegnałam 2015 a witałam 2016 rok. Zdjęcie jakości średniej, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma.
W Nowy Rok trzeba było zrobić zdjęcia, w ruch poszło wszystko co w naszym domu robi zdjęcia i miało założony film, jeśli było akurat analogowe.
Granie razem to sposób na spędzanie wolnego czasu przez mnie i mojego Narzeczonego. A Heroes to już nasza ulubiona gra.

Nowe kredki zasiliły te "stare" i można znowu kolorować. 

Na ekranie nie do końca widać co oglądamy, ale to właśnie Gwiezdne Wojny: Powrót Jedi. Uwielbiam i mogę oglądać setki razy:), na Przebudzeniu Mocy już byłam i chcę więcej.


Książka, herbatka i coś słodkiego podstawą samotnego wieczoru. Szczególnie, kiedy książka jest taka nietypowa.

Sushi time! Czyli szybka kolacja dla dwojga.

Bo czekolada jest nie tylko dla dzieci :)

Czytanie w pociągu, zawsze spoko, a że do odjazdu pozostało 30 minut to tym bardziej.


Naprawiamy samochód, choć moja rola i tak ograniczała się do podania kluczy i zrobienia zdjęć. Dla tych niewprawionych i nie w temacie zdjęcie przedstawia wymianę tarcz i klocków hamulcowych.

Kolejna płyta z gatunku rap na mojej półce. Będzie kilka słów, jak sobie przesłucham kilka razy.


Na zakończenie Niunia, która pyta czy Wam się podobało? (nigdy nie rób zdjęcia zaspanemu kotu)

Stosik grudniowy #30 (#8/2015)

Witajcie!
Mam opóźnienie godne siebie, ale jakoś nie mogłam się zebrać, żeby zrobić zdjęcia. Nabytki jeszcze grudnia 2015. Nie tylko książkowe, jak łatwo zauważyć, ale co to po co i dlaczego dowiecie się dalej...


Grudzień to miesiąc świąteczny, ale też i moich urodzin, stąd w moich rękach pojawiły się te trzy książki:
Ks. Jan Kaczkowski, Piotr Żyłka -Życie na pełnej petardzie
Moja siostra mocno mnie zaskoczyła tą książką, nie mogę doczekać się kiedy będę mogła się za nią zabrać.

Stephen King - Bazar złych snów
Bardzo lubię krótkie formy i twórczość Stephena Kinga, jakie tym razem będę miała odczucia? To prezent od mojego Narzeczonego.

Sarah Young - Jezus jest blisko
To książka, która raczej nie doczeka się recenzji. Czytam ją sobie powoli, zaznaczam różne fragmenty i rozważam w serduchu. Prezent od bliskiej mi osoby.



Powyższą książkę dorwałam w Biedronce, a że miałam zamiar ją kupić skorzystałam i zrobiłam to przy okazji zakupów spożywczych. Reputacja to książka już przez mnie przeczytana i do jej recenzji przeniesiecie się klikając tytuł.
Nie często prezentuje tutaj płyty muzyczne, ale zdradzić Wam mogę, że w stosie styczniowym też się jedna przybłąka. Zacznę od lewej:

Nie chcąc się rozpisywać na temat mojej ulubionej płyty ostatnich tygodni odsyłam Was do recenzji, gdzie także znajdziecie odnośnik do legalnego odsłuchu. Zakup prawie własny.

Poison - Oddech życia
To również płyta z gatunku rapu chrześcijańskiego, obsłuchana już przez mnie miliony razy, a za każdym razem odkrywam w niej coś nowego [chcecie recenzję?]. Płytę wygrałam w konkursie zorganizowanym przez Poisona, a sama płyta dotarła dzień przed moimi urodzinami.


Na sam koniec zostawiłam gry. Jedną planszową i jedną komputerową.

Pan tu nie stał!
Och, jak ja uwielbiam tę grę, o czym już niedługo przekonacie się w recenzji. Mam dziwną sympatię do gier imitujących czasy PRL. Grę zakupiłam za bon otrzymany w miejscu, gdzie odbywałam staż, czego w ogóle się nie spodziewałam.

Heroes III Might&Magic HD Edition
Wraz z pojawieniem się nowego komputera, musiałam się zaopatrzyć w wersję HD. Choć nie ma ona dodatków i tak granie sprawia mi wiele frajdy, a teraz pobraliśmy kilka map m.in. Śródziemie.

Coś Was szczególnie zainteresowało? Z czymś się spotkaliście?

Andrzej Pilipiuk - Reputacja

Praca zarobkowa nie musi być nudna, można łączyć swoje pasje i zamiłowania z zarabianiem pieniędzy. Nawet jeżeli wszyscy wokoło nie widzą pożytku z tego co robimy, ale my sami czujemy, że nie moglibyśmy robić czegoś innego to znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze. W życiu też przychodzi nam się zmierzyć z rzeczami, których umysłem nie jesteśmy w stanie podjąć umysłem. Co łączy jedno z drugim? „Reputacja” Andrzeja Pilipiuka, o której już za chwilę Wam opowiem.


To już moje trzecie spotkanie z twórczością Andrzeja Pilipiuka, a drugie z cyklem jego opowiadań. Jest dla mnie w tych opowiadaniach co magnetycznego, co nie pozwala przejść wobec nich obojętnie. Może to kwestia wplatanych wątków historycznych – nie wiem, wiem jednak, że… [o tym za chwilę]. W „Reputacji” mogliśmy znaleźć cztery naprawdę dobre opowiadania, o każdym postaram się opowiedzieć kilka słów.

Pierwszy z nich nosił tytuł całego zbioru i opowiadał o przygodzie doktora Pawła Skórzewskiego podczas jego podróży do Bergen na Kongres Lekarzy. To z czym przyjdzie się zmierzyć może budzić grozę i strach, jednak jeżeli chcecie poznać o co chodzi odsyłam już do opowiadania. Kolejna historia nosiła tytuł „Szachownica” i opowiadała o tym jak w ręce studenta archeologii wpadła szachownica, która nie trafiła w ręce Roberta Storma przypadkowo. Kolejne wciągnęło mnie osobiście najbardziej czyli „Hilter w szklanej kuli”, tutaj mieliśmy do czynienia z pewnym ciekawym artefaktem, Robert Storm musi rozwikłać zagadkę jaką skrywa ów przedmiot. Ostatnie „Wielbłądzie masło” urzekło mnie dwutorowym przebiegiem akcji z jednej strony poznawaliśmy losy trupy cyrkowej w trakcie II wojny światowej, zaś z drugiej strony starania Storma do odnalezienia pewnego przedmiotu, który prawdopodobnie cyrkowcy mieli ze sobą.

Każde z opowiadań było inne, wszystkie wciągały bez reszty, kiedy zaczynałam czytać nie było ze mną kontaktu, całkowicie wchłonęła mnie akcja. To naprawdę bardzo wciągający zbiór opowiadań, który sprawia, że przenosimy się w inne czasy i rozwiązujemy zagadki jakich nie rozwiązalibyśmy w innych okolicznościach.


Lektura „Reputacji” dostarczyła mi sporo rozrywki i na długo zapadnie w mojej pamięci. Jeżeli tak jak mnie kręci was historia, lubicie opowieści pełne tajemnic, a w szczególności krótkie formy literackie to śmiało mogę wam polecić tę książkę i życzyć przyjemnej lektury.

Marta Zaborowska - Gwiazdozbior


Talent. Bywa różny, czasami to niesamowity słuch muzyczny, a kiedy indziej umiejętność poruszania pędzlami w taki sposób, że powstają arcydzieła. Niestety nie wszystkie dzieci będące wirtuozami zostaną w przyszłości zwycięzcą konkursu chopinowskiego, a także mistrz pędzla nie będzie wystawiał swoich prac na całym świecie. Dzisiaj chciałabym opowiedzieć o książce Marty Zaborowskiej o intrygującym tytule „Gwiazdozbiór”. Czytanej jeszcze w roku ubiegłym, ale recenzja pojawia się dopiero dzisiaj.


Moja miłość do polskich kryminałów rozkwita w najlepsze. Tym razem sięgnęłam po twórczość Marty Zaborowskiej, nigdy wcześniej nie miałam styczności z autorką, ale po „Gwiazdozbiorze” z pewnością się to zmieni. Duże miałam oczekiwania wobec tej książki i nie mogłam doczekać momentu, kiedy w końcu po nią sięgnę. Jak było jednak ze mną i „Gwiazdozbiorem”?

Pewnego dnia w lesie zostaje odnalezione ciało chłopca. Jak się okazuje był on uczniem podwarszawskiej szkoły dla dzieci z talentami. Sprawę prowadzi Julia Krawiec, która do spraw zabójstwa podchodzi osobiście, jakiś czas później znalezione zostają kolejne zwłoki ucznia owej fabryki talentów – jak mówi o niej dyrektor placówki. Kto pragnie śmierci młodych geniuszów, tego nie zdradzę.

Ja już wspomniałam „Gwiazdozbiór” był moim pierwszym spotkaniem z twórczością Marty Zaborowskiej i przyznać szczerze muszę, że było to spotkanie bardzo udane. Razem z bohaterką przeżywałam śledztwo i jej sprawy rodzinne, nie mogłam oderwać się od lektury, gdy tylko brałam książkę do ręki. Już tak ze mną jest, gdy czytam o zabójstwach na dzieciach moim ciałem wstrząsa dreszcz. Nieważne czy czytane przez mnie opisy dotyczą prawdziwych mordów czy tych fikcyjnych sprawa ma się niemal podobnie. Tak i było w trakcie czytania „Gwiazdozbioru”, razem z Julią próbowałam wytropić sprawcę i mówiąc szczerze miałam dobre tropy.

Książka Marty Zaborowskiej przypadła mi do gustu, jednak oczekiwałam od niej chyba nie co więcej, co nie oznacza, że „Gwiazdozbiór”mi się nie podobał. Zainteresowała mnie fabuła, która nie była prosta, zaciekawiła zagadka kryminalna, która wcale nie była tak prosta do odgadnięcia. Podobało mi się to, że oprócz standardowego opisu akcji, co jakiś czas pojawiały fragmenty widziane oczami sprawcy.

Reasumując Gwiazdozbiór okazał się ciekawym i zaskakującym kryminałem, o którym nie prędko zapomnę. Jeśli kryminał to Twój gatunek ta książka przypadnie Ci do gustu, jest na pewno warta uwagi.

Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca.


Podsumowanie roku 2015


Czy ktoś jest w stanie mi powiedzieć, kiedy ten rok przeleciał? Ani się obejrzałam a ze stycznia zrobił się grudzień. Miałam duże i ambitne plany na ten rok, ale wyszło inaczej, bo życie pisze nam czasami zupełnie inny scenariusz. Nie będę jednak przedłużyła tylko krotko podsumuje zakończony  już rok 2015.


Zacznę od kwestii nieksiążkowych, które wpłynęły na mój bardzo słaby wynik, ale liczy się nie to ile przeczytaliśmy tylko ile wynieśliśmy z przeczytanych książek. A mnie rok 2015 bardzo dużo nauczył. Oto mój rok przedstawiony w kilku zdjęciach, które mówią więcej, aniżeli jakiekolwiek słowa (choć krótko wyjaśnię):

1- Zaręczyny - powiedziałam TAK.
2- Upoważnienie do realizacji foto video podczas liturgii. Krok ku marzeniom.
3- Moja największa miłość: Niunia - domowy przytulasek
4- Dyplom z fotografii, kolejny krok ku spełnianiu marzeniom zrobiony.
5- Zgredek - nasz mały łowca myszy.
6-Znaleziony film sprzed 10 lat i wielka radość, bo to moje pierwsze zdjęcia.
7-Mój samochód, na razie niby nic, ale wkrótce kto wie?
8-Bo Ola zawsze przygarnie kota - Bunia.

Książkowo mogło być lepiej w końcu dobiłam do 30, połowa zaplanowanego celu. Nie jest dobrze, ale nie ma też tragedii. Trudno było mi wybrać te "najlepsze", ale w końcu wyodrębniłam trzy. Nie pięć jak planowałam, ale właśnie trzy, które najbardziej mnie poruszyły lub najwięcej z nich wyniosłam.
Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora - bo fotografia to moje życie, więc książka ta wiele wlała światła do moich prac i natchnęła pod różnymi względami.
Cienie Barcelony to była lekka i przyjemna książka, choć skrywała mroczna tajemnicę, a przy tym świetnie się przy niej bawiłam.
Królowa lodów z Orchard Street, niesamowita opowieść o dążeniu "po trupach do celu", która zapada w pamięci.

W roku 2015 na blogu pojawiło się też kilka postów niezwiązanych z książkami, a mianowicie trochę fotograficznych tematów, które w 2016 roku będą kontynuowane (klikając w zdjęcia przyniesiecie się do postó)


Pisałam Wam też o koncercie, co zdarza się tutaj naprawdę rzadko:
http://feelsometimes.blogspot.com/2015/11/troche-dla-ucha-i-ducha.html


Moim odkryciem w 2015 roku były kolorowanki dla dorosłych, które sprawiają mi wiele przyjemności. Postów było mniej niż zwykle, ale ten rok dał mi porządny wycisk psychiczny i nie zawsze miałam ochotę na prowadzenie bloga. Udało mi się nawiązać współpracę z Wydawnictwem Znak Litera Nova i Wydawnictwem Czarna Owca.

Życzę Wam, aby 2016 rok był rokiem zaczytanym!