Tau - Restaurator


Słowa mogą burzyć, słowa mogą budować...

/Tau – „Restaurator”/

Dzisiaj chciałabym Wam powiedzieć o słowach, które pobudzają. Nie będzie dzisiaj mowy o książce, pojawi się za to kilka słów na temat nowego albumu mojego ulubionego wykonawcy ostatnich 12 miesięcy. Przedstawiam Wam „Restauratora”.


Tau. Polski raper, obracający się w rejonie Christian rap. Założyciel Bozon Records oraz marki odzieżowej Godline. Znany wcześniej jako Medium, nagrywający w Asfalt Records. „Restaurator” to drugi album Tau, ukazał się on nakładem Bozon Records 15 grudnia 2015 roku. Jaki jest? Czy warty uwagi?

 Kiedy usłyszałam po raz pierwszy singiel „Restaurator” byłam oczarowana, nie to nie złe słowo, pozytywnie nastawiona. Drugi singiel „Pinkyo” już mniej przypadł mi do gustu, choć trzymał poziom. Później Tau wypuścił  „Miłosierdzie”, które mnie poruszyło  do głębi. Pierwsze przesłuchanie całości płyty obyło się z ciarkami na plecach. Każdy tekst trafiał nie tylko w umysł i serce, ale też duszę. Słowa jednak zawarte na albumie nie znajdą w każdym sympatyka, bo dużo tutaj Boga i wiary, a nie każdemu to pasuje.

 „Restaurator” ma być płytą, która sprawi, że coś zmienimy w naszym życiu. Każdy z utworów jest inny, ale całość zmierza ku temu, abyśmy zaufali Bogu. Album porusza, sprawia, że coś zaczyna się z nami dziać, że inaczej postrzegamy świat wokół nas, ale przede wszystkim samego siebie.

 „Restaurator” nie jest łatwym albumem, trzeba całym sobą wejść w muzykę, aby treści, które ze sobą niesie, zrozumieć. Jest to mocna płyta, choć ciężkiego brzmienia tutaj nie usłyszymy. Jednego jestem pewna „Restaurator” to album na lepsze i gorsze dni, bowiem każdego dnia coś innego trafia w nasze serce. Do moich ulubionych piosenek należą: „Miłosierdzie”, „Kołysanka”, „Jestem”, „Krzyż” i „Restaurator"” jednak każdy z utworów ma inne przesłanie, ale te jakoś najmocniej we mnie trafiły.

 Polecam z serca ten album, polecam twórczość Tau, nie tylko wierzącym. To naprawdę zbiór 14 utworów, które potrafią wiele zmienić. Zachęcam do darmowego odsłuchu, zupełnie legalnego.  (poniżej znajduje się odnośnik) Pokój!


Z życia wzięte #1: Telefony


Z życia wzięte będzie serią, w której poruszać będę różne tematy, które przydarzyć się mogą każdemu. Seria oczywiście nie będzie regularna, miałam ja w planach już jakiś czas, ale dopiero od niedawna przydarzyła mi się historia, która idealnie wpiszę się na pierwszy wpis z cyklu.

Wielu z nas korzysta z pewnego portalu z niebieskim logiem. Różnie go wykorzystujemy do celów własnych jak komunikacja ze znajomymi, grupami ze studiów/pracy lub też do promocji bloga (jak wielu z nas blogerów) czy też własnych działalności. Historia, którą postanowiłam Wam opowiedzieć wiąże się z ostatnią przywołaną przez mnie możliwością wykorzystania tego portalu. 


Początek miał miejsce w czerwcu, kiedy po wielu trudnościach obroniłam swój fotograficzny dyplom i pełna zapału postanowiłam nie robić zdjęć tylko z pasji, ale też nie co na swojej pasji zarobić. Jako, że swojej własnej strony tak prawdziwie dopieszczonej jeszcze nie posiadam to całość skupiałam na tym portalu zaczynającym się na f... Podałam tam numer telefonu, swój prywatny, którego w swoim prywatnym profilu nie udostępniam (a ta informacja będzie kluczowa w dalszej części tekstu). Myślałam nad sprawieniem numeru odpowiadającego wyłącznie za obsługę zleceń, ale uznałam, że po co robić sobie pod górkę i ponosić dodatkowe koszty. I jakże tutaj moje myślenie było błędne. Nic się nie działo, do czasu...

W pewien grudniowy piątek dostałam telefon, a że nie zdążyłam odebrać napisałam sms. Bezskutecznie. Brak odpowiedzi, zaczął rodzić wątpliwości. Pomyślałam, że to pewnie jakaś oferta z pokazem garnków lub tego typu spraw, telefon zarejestrowany jest na moją mamę, więc takie telefony zdarzają się naprawdę często. Musiałam poczekać do nowego tygodnia, aby przekonać się jak bardzo się myliłam, w poniedziałek bowiem znów otrzymałam telefon i odebrałam, myśląc, że to jeden z pracodawców, do którego wysyłałam CV lub potencjalny klient. Niestety nie było to ani jedno, ani drugie. A kto był? Pewna natrętna firma, nie szukająca kontaktu ze mną, a osobą w pewnym stopniu ze mną prawie spowinowaconą. Wydzwaniała, bo na jednym telefonie się nie skończyło, do momentu kiedy pełna złości powiedziałam, że im nie pomogę i się rozłączyłam. Dzwonili z różnych numerów, bo po każdym połączeniu blokowałam numery. Przy jednym z telefonów zadałam proste pytanie: A mogę wiedzieć skąd mają Państwo mój numer? Nawet nie wyobrażacie sobie co zaczęło się ze mną dziać, kiedy padła odpowiedź ze strony fotograficznej. Numer pojawił się, aby potencjalni klienci kontaktowali się ze mną za pośrednictwem telefonu, a nie wiadomości na portalu z niebieskim logo. Na całe szczęście sprawa ucichła, a ja mam nauczkę, że nie warto udostępniać swoich danych zbyt powszechnie w sieci, no ale kto by się spodziewał, prawda?

Inna historia miała miejsce już dawno, wiecie jako nastolatka miała dwa numery telefonu z dwóch różnych sieci. Ten drugi z reguły podawałam w ogłoszeniach na portalach ogłoszeniowych, kiedy chciałam coś sprzedać. Później coraz mniej z numeru korzystałam, ale gdzieś tam pozostał. Pewnego letniego dnia zadzwonił nieznany mi numer, a że mam zwyczaj takie odbierać, bo nigdy nie wiesz kto i po co dzwoni. Od razu usłyszałam : Dzień dobry, czy ta oferta łóżka z materacem jest nadal aktualna?. Tłumaczenie, że nie sprzedaje łóżka z materacem i w numerze musiała być pomyłka było żmudne, po kilkunastu telefonach w ciągu kilku dniach już nie potrafiłam odbierać telefonu, więc dawałam swój aparat rożnym osobom. Równolegle pytano mnie w sprawie złotej rączki do pensjonatu, tu tłumaczenie było jeszcze trudniejsze. Jakieś pół roku później, kiedy numer przeszedł w ręce mojej mamy, mama zadzwoniła mi z pytaniem czy mam jakiś apartament w Chorzowie. No cóż...

Czy Wam zdarzyły się podobne sytuacje? Napiszcie w komentarzach.

Steve Johnson - Małe wielkie odkrycia


Wynalazki. Bez wielu z nich nie wyobrażamy sobie naszego codziennego życia. Tak naprawdę czy zastanawiałeś się kiedyś jak jedno odkrycie wpłynęło na następne? W historii musi występować cykl przyczynowo - skutkowy, z wynalazkami jest podobnie, a jak to było z niektórymi dowiecie się z książki „Małe wielkie odkrycia”.


Jestem użytkownikiem wielu wynalazków bez których moje życie nie byłoby takie jak jest teraz. Dlatego też z chęcią postanowiłam sięgnąć po „Małe wielkie odkrycia”. Trzeba przyznać, że książka bardzo mnie nurtowała i z ogromną ciekawością po nią sięgałam. Co mogę jednak powiedzieć o tej publikacji?

Rozdziały zostały podzielone na sześć rozdziałów, które nie wskazują na to z jakimi wynalazkami możemy mieć do czynienia, co tylko i wyłącznie zmaga nasze zainteresowana pozycją Stevena Johnsona. A są to rozdziały takie jak: Szkło, Zimno, Dźwięk, Czystość, Czas, Światło. Interesujący jest także wstęp w jaki książka została opatrzona, który pozwala nam rzucić na odkrycia nieco inne światło, zaś na zakończenie autor zafundował nam niespodziewaną opowieść, która zainteresuje niejednego.

Czas spędzony na „Małe wielkie odkrycia” to na pewno nie jest czas zmarnowany, gdyż można dowiedzieć się z tej niegrubej książki wielu niespodziewanych faktów, zauważyć ciągi przyczynowo – skutkowego, których byśmy nie przypuszczali albo przynajmniej ja nigdy wcześniej nie zdołałam połączyć. Całość czytało się niezwykle przyjemnie i osobiście żałuję, że miałam tak niewiele czasu na lekturę. Książka nie jest napisana skomplikowanym językiem i świetnie sprawdzi się także dla nieco starszych dzieci. Wszystkie zawarte w „Małych wielkich odkryciach” historie (bo chyba możemy tak o nich mówić) opatrzone są zdjęciami, które tylko i wyłącznie nadają atrakcyjności całej książce.

Zmierzając ku końcowi tej recenzji chciałabym powiedzieć Wam, że prezentowana dzisiaj książka może i nie trafi w gusta każdego, ale na pewno jest to pozycja z której dowiedzieć się można dowiedzieć kilku ciekawostek z dziedziny technologii. „Małe wielkie odkrycia” to lektura dla małych i dużych, bo oboje znajdą tu to „coś”. Tak mówiąc w skrócie to jest zgrabnie podana historia rozwoju technologicznego człowieka. Pewnych faktów tu może i zabrakło, ale nie wymagajmy od takiej małej gabarytowo książki zbyt wielu. Śmiało polecam i życzę przyjemnej lektury.


Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non

Susan Jane Gilman - Królowa lodów z Orchard Street


Kto z nas nie lubi lodów? Kto w letnie dni nie sięga po taką ochłodę? Mało będzie odpowiedzi, które wskażą na brak sympatii do tych mrożonych słodyczy. Obecnie na rynku możemy wybierać z wielu smaków, rodzajów i form podania. Ja uwielbiam i nie tylko latem, a te moje przemyślenia biorą się z tego, iż właśnie dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o wyjątkowej książce Susan Jane Gilman „Królowa lodów z Orchard Street”.


Zacznę od słów, które promują tą powieść: „W tej historii słodkie są tylko lody”. Czy jest to słuszne stwierdzenie zachęcam do przeczytania recenzji. Wcześniej nie słyszałam o autorce książki, ale po lekturze „Królowej lodów z Orchard Street” jestem pewna, że po powieści pani Gilman w przyszłości jeszcze sięgnę. 

Mała Malka wraz ze swoją rodziną emigruje do Stanów Zjednoczonych Ameryki, wierzy, że na ulicach Nowego Jorku złoto leży na ulicach i życie jej rodziny będzie od tej pory usłane różami. Rzeczywistość jednak okazuje się być inna niż świat marzeń. Rodzina Treynowsky ląduje na Orchard Street, gdzie musi zmagać się z biedą oraz głodem. Pewnego dnia małą Malke spotyka wypadek, który na zawsze zmienia jej życie. Parę lat później staje się ona Lilian Dunkle wraz ze swoim mężem Albertem tworzy potężne lodowe imperium.

Słowa, które przytoczyłam na początku idealnie wpisują się w to co otrzymujemy na kartach książki. Wiele tu goryczy, nędzy i smutku, które osładza obecność lodów. Sprawia to jednak, że książka Susan Gilman dosłownie spędza sen z powiek i czyta się ją z zapartym tchem. Każda kolejna strona coraz bardziej mnie zaskakiwała i sama nie wiedziałam czego mogę się spodziewać po Lillian Dunkle.


„Królowa lodów z Orchard Street” to już na pewno moja ulubiona książka, każde słowo czytałam z ogromną przyjemnością. Susan Jane Gilman bowiem przenosi do świata lodowych rozkoszy pełnego ziaren soli i goryczy. Takie połączenie sprawia, że książka wzbudza zainteresowanie i trudno obojętnie obok przejść.

Jeśli w jakiś sposób zastanawiasz się czy warto, to lepiej zakończ te przemyślenia. Bo odpowiedź jest prosta: WARTO! Mnie pozostaje życzyć Ci przyjemnej lektury, gwarantuje, że się nie zawiedziesz.

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu Czarna Owca

Stos październikowo - listopadowy #29 (#7/2015)

Witajcie!
Nie wiem jak to się stało, ale październik i listopad przemknęły mi w oka mgnieniu. Październik od pierwszych dni był zagoniony, a listopad próbował mu dorównać. Grudzień też nie zaczął się spokojnie. Dzisiaj jednak nie o tym, a o książkach, które przez te dwa miesiące nazbierały się na moich półkach. Notabene wreszcie nie stoją w stosie, ale mają swoją półkę.
Zacznę przewrotnie, bo od książek, które mają już swój wiek, ale chętnie je przygarnęłam.
Powyższe książki sobie przyniosłam, skąd nie zdradzę, ale oczywiście za pozwoleniem właścicieli:

Ross Macdonald Śpiąca królewna
Stare kryminały właśnie w tych wydaniach mocno mnie intrygują, więc pewnie za niedługi czas wezmę ją w swoje ręce.

Jerzy Pilch Pod Mocnym Aniołem
Oglądałam film Wojtka Smarzowskiego, miałam ochotę na książkę i oto proszę jest.

Małgorzata Musierowicz Opium w Rosole
Czytałam, nie czytałam nie pamiętam. Grunt, że będę mogła poczytać, a że Jeżycjadę lubię to inna bajka.

Stanisław Wasylewski - Legendy i baśnie śląskie
Lubię takie opowiastki, więc to pozycja idealna dla mnie.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy otrzymałam propozycję zrecenzowania książki ze zdjęcia powyżej, które zaczęłam już czytać z ciekawości i jestem ciekawa wnętrza. Książka ma dzisiaj premierę, więc zachęcam do zakupu.
Od Wydawnictwa Czarna Owca otrzymałam łącznie cztery książki. jadąc od góry:
Pozycja, która spędzała mi sen z powiek, ale że ostatni czytam książki wolniej to było jak było. Recenzja już na blogu, oczywiście przeniesiecie się do niej klikając w tytuł.

Marta Zaborowska - Gwiazdozbiór
To moja następna książka w kolejce, jestem jej bardzo ciekawa, zresztą jak każdego polskiego kryminału.

Co tu dużo mówić, odsyłam do recenzji. Może powiem, że warto?

Susan Jane Gilman - Królowa lodów z Orchard Street
Moja perła listopadowa. Teraz czytam, myślałam, że skończę przed 30, ale trochę pracy mi się nazbierało,ale chłonę każde słowo z wypiekami na twarzy i cieknącą ślinką. W chłodne wieczory chodzą za mną lodowe różki. 
Na koniec zostawiłam wspaniałą książkę, którą jednym tchem przeczytałam jeszcze w październiku. Na zdjęciu całego stosu jej nie ma, pojechała do Gdańska, ale wróci na święta. Piękna, niesamowita, wzruszająca... czyli Szczęście do wzięcia Jasona F. Wrighta. Polecam!

Czytaliście któraś z książek? A może jakaś Was zainteresowała? 
Czekam na Wasze wypowiedzi.

Mariusz Zielke - Sędzia


Ostatnio mam słabość do polskich autorów. Idąc, więc tokiem swojej słabości nie mogłam przejść obojętnie obok książki Mariusza Zielke pod tytułem „Sędzia”. Wcześniej nie spotkałam się z twórczością autora, co było dużym błędem z mojej strony, ale pokornie braki uzupełnię. „Sędzia” zainteresował mnie z kilku powodów, ale ten główny to fakty o których opowiada.


Adam Bonar był prezesem dobrze prosperującej firmy leasingowej. Do czasu. Wszystko zaczyna zmieniać się, kiedy swoją decyzją naraża się prezesowi Polskiego Banku Gospodarczego, a pewien dziennikarz ujawnia pewną nieprawidłowość w księgach podatkowych firmy. Zmieszany z błotem, uznany za oszusta Bonar musi oczyścić swoje imię, a tym samym usiłuje pokazać, że polskim biznesem rządzi mafia bankowo – sądowa.

„Sędzia” to pełen intryg thriller prawniczy, który wciąga od pierwszych stron. Nie sposób oderwać się od takiej lektury, która wzbudzała zarówno ciekawość, a także momentami mroziła krew w żyłach, zdarzyło się również, że książka wywołała uśmiech na twarzy. Choć nie śledzę dokładnie publicystyki i polityki, to jednak książka bardzo mi się spodobała. No właśnie ja, która na co dzień stara się unikać takich tekstów, bo mnie drażnią etc., wciągnęła się w tę powieść jak nigdy wcześniej. Sposób, w jaki Mariusz Zielke wykreował akcję, jak dozował czytelnikowi emocje i informacje zasługuje na pochwałę i jest godne polecenia. „Sędzia” to powieść, która na długo pozostanie w mojej pamięci i taka, do której z pewnością powrócę po jakimś czasie powrócę.

Czytałam tę książkę niemalże z wypiekami na twarzy i naprawdę trudno było mi się od niej oderwać. Powodem, dla którego tak było z pewnością był również język, który nie był trudny i zwykły szary człowiek mógł spokojnie zrozumieć co, jak i dlaczego. Nie potrafiłam odnieść postaci z książki do osób rzeczywistych, ale w żadnym wypadku nie sprawiło to, że książka stała się dla mnie gorsza. Autor ukazał za pomocą swojej książki nie tylko ciekawą i intrygującą fabułę, ale także to, iż system w naszym kraju bywa czasem patologiczny, o czym sam Mariusz Zielke wspomina we wstępie.

Podsumowując „Sędzia” to interesująca książka, która jednak nie każdemu przypadnie gustu. Jest to na pewno powieść dla wielbicieli thrillerów i kryminałów, gdyż tutaj naprawdę wiele się dzieje. Mnie „Sędzia” bardzo się podobał i kiedyś (z pewnością na emeryturze) wrócę do tej książki, aby spojrzeć na nią innym okiem, Tobie mogę ją polecić, bo naprawdę warto przeczytać te 455 stron. Brak rozczarowania gwarantowany.


Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca

Trochę dla ucha i ducha...

...czyli słów kilka o koncercie Tau w RudeBoy Bielsko - Biała


Pamiętam ten dzień, kiedy dostałam od mojego Narzeczonego link do jednego z utworów Tau. Była radość, że on sięga po takie piosenki, ale sama też wsłuchałam się w album. Później do zestawienia dołączył Poison i Bęsiu, a od niedawna również przedstawiciele zagraniczni christian rap. O ile rap to nie mój gatunek, to w katolickim wydaniu już tak. 


Kiedy zostały ogłoszone miasta, w których Tau zagra w ramach Remedium Tour 2015 postanowiliśmy razem z Narzeczonym wybrać się na koncert do Katowic, jednakże z powodu różnych zawirowań zdecydowaliśmy się na Bielsko - Białą. Ja, jak to ja przekonana była, że koncert odbywa się 30 listopada, więc siedziałam cicho. Aż tu nagle 15 listopada telefon mojego D. przypomniał, że dzisiaj odbywa się wydarzenie, do którego dołączył. Szybka mobilizacja i już byliśmy w drodze do klubu. Nie obyło się bez drobnych przygód, ale wszystko skończyło się dobrze.

Pominę grę supportów, ale nie z powodu, że nie podobały mi się ich wykonania, ale dlatego, że nie mnie oceniać ich wykonania. Zacznę od razu od występu Tau, bo o tym koncercie mogę mówić, mówić, mówić... ale obiecuję będzie krótko. Nawet nie  pamiętam o której Tau wszedł na scenę, ale to nieważne, nie siedziałam z zegarkiem oczekując występu. Płytę Remedium, znam niemal na pamięć, przesłuchiwana po nieskończoną ilość razy, więc usłyszenie tych tekstów na żywo i zaśpiewanie ich razem z wykonawcą było czymś czego chciałam. 

Od pierwszych minut koncertu Tau załapał kontakt z niewielką publicznością, robiąc wielkie show. Nie mogło także zabraknąć kilku słów o jego nawróceniu, ale przecież to wszystko zawarte jest także w tekstach jego utworów. Nigdy wcześniej, nie licząc Wspólnego Mianownika nie byłam na koncercie rapowych, bo jak wspomniałam to nie do końca był mój gatunek. Znałam koncerty rockowe, ich obyczaje, ale na takim rapowym trudno było mi się odnaleźć, a jednak muzyka mnie poniosła. Bo ulubiona muzyka, już tak ma, że poniesie nie ważne czy czujemy się dobrze w towarzystwie, w którym jesteśmy czy nie. Nie przeszkadzały mi przemoczone nogi i chłód, który panował w lokalu. Byłam tylko ja i muzyka i jeszcze Ktoś, Ktoś bez kogo na pewno nie słuchałabym w tym dniu, czyli Bóg.

Koncert Tau to była równocześnie uczta dla ucha, bo słuchanie ulubionych utworów na żywo to nie lada gratka. Niektóre piosenki dopiero w wykonaniu live nabrały dla mnie mocy. Śpiewałam te partie, które śpiewać można było, a teksty rapowane szeptem wraz z Tau. Z drugiej jednak to uczta dla ducha, bo słuchając takich tekstów nie można przejść obok nich bez przemiany w serduchu. Oprócz muzyki było też miejsce na krótką modlitwę, co raczej nie spotykane na tego typu wydarzeniach.

Podsumowując ten spontaniczny koncert to było to idealne zwieńczenie niedzieli, a także rozpoczęcie tygodnia. Nie mogłam wyobrazić sobie lepszego spędzenia niedzielnego wieczoru, niż taki. Było miło i radośnie, a ja wiem, że na pewno nie był to ostatni taki koncert.

PM Nowak - Cokolwiek uczyniliście


O atakach na Kościół słyszy się w mediach niemal codziennie. Tu znowu wyszły brudy sprzed lat, a tam odnalazł się kolejny ksiądz-pedofil. Pamiętać jednak trzeba przy tym wszystkim, że nie wszyscy są tacy sami, że nie należy od razu zaszufladkować wszystkich do jednej kategorii. Oczywiście tych odpowiedzialnych za takie okropne czyny powinno się kazać. Skąd takie rozważania? Bo właśnie dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o polskim kryminale opowiadającym o atakach i aferach związanych z Kościołem, a mianowicie „Cokolwiek uczyniliście” PM Nowaka.


Z twórczością PM Nowaka spotkałam się po raz pierwszy, a że chętnie poznaję polskich autorów tym bardziej, jeżeli chodzi o kryminał to z przyjemnością sięgnęłam. Wcześniej nie słyszałam o autorze    
i
„Cokolwiek uczyniliście” było moim pierwszym spotkaniem z twórczością autora, ale już wiem na sto procent, że nie ostatnim. 

Warszawą wstrząsają ataki na duchownych w trakcie trwania odwiedzin kolędowych. W tym samym czasie do prokuratora Wilka zgłasza się niejaki Mateusz Czarny, który to w liście informuje, że w 1989 roku   
w pewnej warszawskiej parafii został wykorzystany seksualnie przez księdza, który prowadził kurs ministrancki. Czy obie sprawy mają ze sobą związek? Tego próbują dowiedzieć się właśnie prokurator Wilk wraz z komisarzem Zakrzeńskim, jednak chyba oboje nie spodziewają się takiego obrotu spraw.

Od pierwszej strony do ostatniej czytałam książkę z zapartym tchem i strona za stroną byłam coraz bardziej zaskoczona. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że rodzimy kryminał wciąga mnie do cna. Mówiąc szczerze rozpoczynając tę powieść, która przyciągnęła mnie do siebie tytułem związanym z Pismem Świętym, bo zaraz nasunął mi się odpowiedni cytat i to czego tak naprawdę dotyczyła tematyka książki. Rozpoczęłam z pewnymi obawami, które jednak bardzo szybko zostały rozwiane. Nie mogłam oderwać się od „Cokolwiek uczyniliście”, chciałam jak najszybciej poznać rozwiązanie zagadki i muszę przyznać, że w tym polu pan Nowak całkowicie mnie zaskoczył, bo zupełnie nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Przyznać muszę się do tego, że nie spodziewałam się takiej historii. Czytając zastanawiałam się tylko co by było gdyby taka historia zdarzyła się naprawdę? Jednak po lekturze stwierdziłam, że wolałabym nie poznać odpowiedzi.

Cudze chwalimy, ale naszego rodzimego nie znamy. Wiele mówi się o zagranicznych, tudzież skandynawskich kryminałach, a te nasze polskie wcale nie należą do gorszych, wręcz przeciwnie nie raz trzymają podobny poziom. „Cokolwiek uczyniliście” tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że po polskie kryminały, także warto sięgać. PM Nowak stworzył nie tylko wciągającą opowieść, ale przede wszystkim barwne postacie, który zaskakiwały swoją osobowością i sposobem bycia.

Dążąc do podsumowania mogę śmiało powiedzieć, że „Cokolwiek uczyniliście” PM Nowaka to książka, którą warto przeczytać. Dawno nie przeczytałam takiego kryminału, który spędzał mi sen z powiek i który czytałam nawet czekając nie więcej niż dziesięć minut na dworcu kolejowym. Z mojej strony gorąco  
i serdecznie Ci ją polecam, o ile kryminały to Twój gatunek, a nawet jeżeli nie to i tak polecam. Myślę, że przekonałam Cię, że warto, a teraz pozostaje mi życzyć Ci tylko przyjemnej lektury.

Za możliwość przeczytania bardzo serdecznie dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca

Jason F.Wright - Szczęście do wzięcia

Każdy z nas niejednokrotnie włączał się w jakąś akcję charytatywną, pewnie i nie jednemu zdarzyło się korzystać z takiej pomocy. Święta są okazją dla rozpoczęcia wielu takich akcji, niektóre są jednoroczne, inne powtarzają się cyklicznie. Dlaczego mówię dzisiaj właśnie o akcjach charytatywnych? Bo chciałabym przedstawić Wam książkę „Szczęścia do wzięcia”.


Nigdy wcześniej nie spotkałam się z twórczością Jason F. Wrighta, jednak do książek o tematyce pomocy innym ludziom podchodzę z radością, dlatego też z przyjemnością sięgnęłam po powieść „Szczęście do wzięcia”. Od razu, kiedy otworzyłam przesyłkę rozpoczęłam lekturę i jakie były moje wrażenia?

Hope jest dziennikarką, marzącą o wielkiej karierze. Kiedy w pewien wigilijny wieczór znajduje pod swoimi drzwiami słoik wypełniony monetami. Młoda dziennikarka postanawia zbadać sprawę tajemniczego słoika i tym samym zaczyna prowadzić „śledztwo” mające na celu stworzenie artykułu, który sprawi jej miejsce na pierwszej stronie gazety i być może awans zawodowy.

Książka okazała się być pełną ciepła, życzliwości i przede wszystkim dobroci opowieścią, która trafi nawet w najbardziej zatwardziałe serca. Czytało się ją lekko i przyjemnie, co sprawia, że idealnie sprawdzi się ona na jesienne czy nawet zimowe wieczory, choćby z racji fabuły mocno związanej ze świętami Bożego Narodzenia. „Szczęście do wzięcia” to książka, do której będzie wracało się z przyjemnością, gdyż podejrzewam, że za każdym razem będzie można wynieść z niej więcej. Choć fabuła może wydawać się prosta i nieskomplikowana, ale uwierzcie lub nie potrafi zaskoczyć.

Podsumowując „Szczęście do wzięcia” to niedługa, ale piękna opowieść o ludzkiej dobroci i wrażliwości, która przypadnie niemal każdemu do gustu. Daleko jej do ckliwej historii, choć może się zdarzyć, że wyciśnie nam łzy z oczu. Mnie czytało się ją lekko i z przyjemnością, a jednego jestem pewna to idealna pozycja na długi chłodny wieczór z kubkiem ulubionego napoju. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć tylko przyjemnej lektury.

Za możliwość przeczytania dziękuję bardzo serdecznie Wydawnictwu WAM

Przy okazji tej książki chciałabym Was zachęcić do włączenia się w akcję, którą Wydawnictwu WAM ogłosiło w ramach współpracy ze Stowarzyszeniem Nadzieja, nie będę rozpisywała się na temat szczegółów. Regulamin i szczegóły akcji znajdziecie pod adresem: http://www.deon.pl/szczesciedowziecia . Ja swój słoik już wypełniam, ale to czy również się włączysz zależy wyłącznie od Ciebie.

Brooke Davis - Zgubiono znaleziono

Śmierć dotknie każdego z nas, to nieuniknione. Niekiedy jest tak, że zarówno dzieciom jak i dorosłym trudno jest pogodzić się ze śmiercią swoich bliskich. Szczególnie dzieci, które nie rozumieją czym jest śmierć szukają odpowiedzi na nurtujące je pytania, a my dorośli niejednokrotnie sami nie potrafimy wytłumaczyć dziecku, dlaczego tak jest. Dzisiaj chciałabym opowiedzieć o książce, o której tak naprawdę nie wiem co myśleć, a jest to „Zgubiono znaleziono” Brooke Davis.


„Zgubiono znaleziono” to pierwsza „pełnowymiarowa” powieść autorki, która została napisana przez nią po przedwczesnej śmierci matki. Można powiedzieć, że to jej swoisty debiut, czy udany? O tym przekonacie się nieco dalej.

Millie Bird to bystra i ciekawa świata siedmiolatka. Z tego powodu, iż zauważa, że wokół niej wiele istnień się kończy postanawia założyć „Księgę Nieżyłków”, gdzie zapisuje wszystkie zmarłe istoty, od much na człowieku kończąc. Pewnego dnia jej rodzinę spotyka tragedia i Millie postanawia wyruszyć w podróż, jej towarzyszami stanie się dwóch staruszków: Agatha i Karl, którzy pomimo swojego sędziwego wieku starają się pomoc dziewczynce.

Miałam bardzo duże oczekiwania wobec tej książki i po dłuższym zastanowieniu nie mogę powiedzieć, że się zawiodłam. Jednak z drugiej strony nie nastąpił także efekt „wow”. Przyjęłam książkę spokojnie bez większych fajerwerków. Prawdę mówiąc treści przeczytane na łamach „Zgubiono znaleziono” dochodzą do mnie z opóźnieniem. Jedno mogę powiedzieć na pewno czas poświęcony na lekturę książki Brooke Davis nie był czasem zmarnowanym. Powieść te potrafiła rozbawić, a także niekiedy wzruszyć. Czytając niejednokrotnie się uśmiałam, a były i momenty, kiedy uśmiech schodził z mojej twarzy i prawie gościły na niej łzy. „Zgubiono znaleziono”  towarzyszyło mi w podróży, w trakcie przerwy na kawę i w każdej sytuacji sprawiało, że nie sposób było się od niej oderwać. Po prostu było się ciekawym tego co dalej przydarzy się Millie, co wymyśli i jak znajdzie sposób na wyjście z beznadziejnej sytuacji.

Opowieść była snuta w taki, że wiedziano tylko tyle, ile wiedziała Millie. Patrzyło się na się na świat jej oczami, opcjonalnie Agathy i Karla. W przypadku tej książki taki zabieg bardzo mi się spodobał i dzięki temu lepiej rozumiałam cały świat Millie. „Zgubiono znaleziono” czytało się naprawdę przyjemnie, choć nie można powiedzieć, iż jest to łatwa książka. To jednak z takich powieści, które zapadają w pamięć i do których się wraca przynajmniej myślami. Idealna na długie jesienne wieczory i krótsze czy dłuższe podróże.


Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca.

Katarzyna Gubała - Ukłony dla żony, czyli jak przetrwać w małżeństwie i się nie pozabijać


Związek, małżeństwo to trudna sprawa, bo przecież bywają kłótnie, niezgody i nawyki, do których trzeba się przyzwyczaić lub je zmienić. To sprawia wiele trudności młodym małżonkom, ale nie tylko. Sama mężatką [na razie J] nie jestem, ale za kilkanaście miesięcy ulegnie to zmianie, a zresztą zgodę w związku nie należy dbać tylko w małżeństwie, a przede wszystkim długo przed nim. Wszystkie te moje myśli sprowadzają się do jednej książki, której treści niejednokrotnie przesyłałam lub czytałam swojemu Narzeczonemu, a jest to książka „Ukłony dla żony” Katarzyny Gubały.
Małżeństwo, ale i przygotowanie do niego to trudna sztuka. Odpowiednie przygotowanie to już połowa sukcesu, jednak dalsze pożycie wymaga nakładu pracy i zrozumienia, ale co ja tam wiem.

Sięgnęłam po książkę „Ukłony dla żony”, ponieważ chciałabym być dla mojego przyszłego męża żoną doskonałą. Mission Impossible? Katarzyna Gubała w swojej książce przekonuje, że się da.
O czym ta książka? O typowym małżeństwie Karolinie i Jurku, którzy choć są ze sobą szczęśliwi próbują stworzyć małżeństwo idealne, dużo ze sobą rozmawiają próbując rozwiązać nurtujące ich problemy, a także znaleźć sposoby na wspólne spędzanie czasu.

Nie nazwałabym tej książki poradnikiem, gdyż czytamy ją jak powieść, z której możemy czerpać wiedzę, co robić można i wręcz czasami należy, a czego lepiej unikać. Czytając „Ukłony dla żony” niejednokrotnie uśmiałam się do łez, a całość czytało się lekko i przyjemnie. Ciekawym i innowacyjnym, jak dla mnie, pomysłem było umieszczenie w książce kodów QR (i adresów internetowych) odsyłających czytelnika do przepysznych przepisów lub porad, czy malowniczych zdjęć. Wiem na pewno, że niektóre z podanych przepisów przetestuje na sobie i Narzeczonym [choć pewnie nie tylko].

Nie wiedziałam czego mogę spodziewać po tej książce, ale jestem bardzo pozytywnie zaskoczona i z przyjemnością będę sięgała po nią, aby odnaleźć żądany przepis, czy też jeszcze raz przeczytać jakiś artykuł. Według mojego skromnego zdania książka ta jest warta uwagi, gdyż można wyłapać wskazówki, których nie powie nam znajomy, który widzi w nas parę idealną, a także właśnie zauważyć, że nie ma z nami jeszcze tak źle. Plusem „Ukłonów dla żony” jest to, że została napisana lekkim i prostym językiem, który trafi do niemal każdego. Tak sobie myślę, że to nie tylko książka dla kobiet, niektórzy mężczyźni też mogliby ją poznać.

Ze swojej strony mogę Wam ją serdecznie polecić, ja wyniosłam z niej wiele, co mam nadzieję w przyszłości zaowocuje w moim związku. Jeżeli się wahacie, to szkoda czasu na wahanie się, po prostu trzeba ją poznać. Jak już się zdecydujesz życzę przyjemnej lektury.


Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca

KREATYWNOŚĆ I MINDFULNESS. 100 inspirujących wzorów do kolorowania


Kolorowanie zawsze sprawiało mi wiele przyjemności, ale kolorowanki dedykowane dzieciom szybko mi się nudziły. Aż tu nagle na rynku wydawniczym pojawił się wysyp kolorowanek dla dorosłych. W moich rękach pojawiły się dwie, pierwsza z nich to „Kolorowy trening antystresowy. Esy floresy” wyd  Buchmann Sp. z o.o. (o której opowiem już niebawem) oraz właśnie „Kreatywność i mindfulness. 100 inspirujących wzorów do kolorowania” wyd. Czarna Owca, o której dzisiaj chciałabym powiedzieć kilka słów.


Już pierwszy rzut oka na kolorowankę sprawił, że chciało się otworzyć i zobaczyć, jakie to niesamowite wzory kryją się w środku. Już pierwsze przejrzenie sprawiło, że sięgnęłam po kredki i pozwoliłam się ponieść wyobraźni i kreatywności ograniczonej tylko ilością odcieni moich kredek. Bardzo szybko polubiłam zaprezentowane wzory i chętnie siadam do tej niesamowitej książki.

Bardzo podoba mi się, że kartki są grube i trudno o ich zagięcie, także oprawa jest twarda, jednak nie ciężka i chętnie zabrałabym ją ze sobą w trasę bez obawy o to, że kartki mi się pogniotą, choć ostatnimi czasy rzadko podróżuje. Kolejny plus tej oprawy to to, że mogę kolorować siedząc wygodnie na łóżku, a nie przy stole czy biurku. Wzory są piękne i przy odrobinie wyobraźni można je przeobrazić w niesamowite obrazy. Są takie motywy, które koloruje tak długo, aż ich nie skończę, a są i takie, które dokładnie obmyślam i ich wykończenie zajmuje mi trochę więcej czasu. Są wzory łatwiejsze, które wykonać można bezproblemowo, ale są i takie, które wymagają większej precyzji, a przy tym należy poświecić im trochę więcej godzin. Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie.


Całość publikacji jest dopracowana w najmniejszych szczegółach, co tylko i wyłącznie zachęca do tego, aby wziąć kredki i kolorować. Bez wątpienia to moja ulubiona kolorowanka, wykańczanie wzorów sprawia mi wiele radości i chętnie siadam, aby rozbudzić swoją kreatywność, czy też odprężyć się po niezbyt przyjemnym dniu. Jeśli jeszcze się zastanawiasz czy wybrać kolorowankę od wydawnictwa Czarna Owca to chciałabym Ci powiedzieć, że naprawdę warto się w nią zaopatrzyć. Dostarcza zabawy na długie godziny, a przy tym wzmaga cierpliwość i kreatywność. A tego jakby nam brakuje, nie uważasz?

Za możliwość kolorowania dziękuję Wydanictwu Czarna Owca

20 najciekawszych faktów o mnie!

fot. mój prywatny fotograf

Tak sobie myślałam, że mógłby to być dobry pomysł. Długo siebie przekonywałam, aż w końcu postanowiłam uchylić Wam rąbka tajemnicy o sobie i opowiedzieć o kilku faktach, których z pewnością o mnie nie wiecie. Padło na liczbę dwadzieścia. Także pora na to, abyście poznali kilka informacji o mojej osobie! Wszyscy gotowi, na aż 20 faktów?

Mój cudowny futrzak :)

Fakt #1 Kocham koty – w domu mam trójkę. Była i piątka, ale nastąpiła seria niefortunnych zdarzeń. Każdy z nich jest inny, ale wszystkie da się kochać. Nie wyobrażam sobie życia bez kotów, są ze mną od najmłodszych lat. Aktualizacja, dnia 4 października przyniosłam kota do domu, nie wiemy czy zostanie, czy znajdzie nowy dom, na razie jest.

Fakt #2 Uwielbiam jeździć pociągami – nie ważne, że czasami dłużej i czasami niekomfortowo, ja po prostu lubię podróże pociągiem. Od niedawna także fotografia kolejowa sprawia mi wiele radości [te wpływy Narzeczonego]. Galerię można zobaczyć pod adresem: www.facebook.com\pikos.lisz.foxgrafia

Fakt #3 Uwielbiam chodzić w trampkach – to buty, których jakby zliczyć liczbę par mam najwięcej, ale chodzę w nich najczęściej. Bordowe, białe, niebieskie, żółte, zielone i… mocno zniszczone czerwone trzymane z nostalgii, bo koncertowe, a nastoletnich koncertów się nie zapomina.

Fakt #4 Uwielbiam różnorakie kolczyki – uwielbiam kupować kolczyki, mam dosyć pokaźną kolekcję, choć ostatnimi zamiennie zakładam czarne i białe kulki.

Fakt #5 Nienawidzę się spóźniać ­– wolę być wszędzie o kilka minut [kilkanaście!] za wcześnie, niż o ten czas za późno.

Fakt #6 Nie lubię żelek – zawsze to wywołuje zdziwienie, ale ja po prostu nie przepadam za żelkami. Nie przekonają mnie, ani Misie Haribo, ani kwaśne. Fuu!

Fakt #7 Za to kocham czekoladę – i mogłabym ją jeść kilogramami [może niekoniecznie to po mnie widać]. Za Milkę Oreo dam się pokroić, ale nie pogardzę gorzką, a wręcz przeciwnie przyjmę nieraz z większą radością niż Milkę Oreo.

Fakt #8 Praktycznie w ogóle nie oglądam telewizji – informację czerpię z innych źródeł, a oglądanie wszystkich „odgrzewanych kotletów” i innych produkcji mnie nie bawi. Wolę ten czas spędzić czytając lub na rozmowie z najbliższymi.

Fakt #9 Nie jadam w fast-foodach  – nie przełknę, chyba, że zmusza mnie do tego sytuacja [a i tak rzadko]. Nie lubię, próbowałam, więc podziękuję. Skuszę się jedynie czasem na czyjeś frytki i nie odmówię lodów.

Fakt #10 Pisałam wiersze [i czasem też mi się zdarzy coś wymyślić] – dla wytrwałych mogę powiedzieć, że jakieś próbki znajdują się na tym blogu. Wiersze były różne: o niespełnionej miłości, o życiu, o wierze i o idolach lat nastoletnich.

Fakt #11 Częściej obejrzę się za starszym samochodem, niż za nowym – nie to, że nie podobają mi się nowe samochody, ale dla mnie te starsze mają dusze. Wiecie, więc już że jak zobaczycie kogoś kto zwróci uwagę na Golfa II,  a nie najnowsze Porsche to ja. A tak nawiasem największą słabość mam do… MALUCHA, czyli Fiata 126p. A wzdycham na widok Mercedesa W108.


Fakt #12 Boję się ciemności – do ciemnego pomieszczenia nie wejdę sama, nie zostanę w nim, a nawet nie zasnę.

Fakt #13 Kolekcjonuje bilety – pociąg, kino czy muzeum nie ważne! Pikos zachowa bilet i schowa do specjalnego pudełka. A jak się miło ogląda po latach?

Fakt #14 Jako dziecko chciałam zostać weterynarzem – potem dostałam obrzydzenia do ran. I skończyły się marzenia.

Fakt #15 Nie lubię alkoholu (a w szczególności wódki i piwa) ­– wypije, kiedy muszę, ale przecież nikt nie może mnie zmusić. Może przepadam za białym winem i whisky, ale praktycznie go nie pijam. A wynika z tego, że rozważam w serduchu całkowitą abstynencję dla drugiego człowieka.

Fakt #16 Uwielbiam kubki – mam ich bardzo wiele, ale tak się składa, że uwielbiam w nich pić, szczególnie kawę albo herbatę.

Fakt #17 Muszę zapisywać sobie rzeczy do zrobienia, kiedy ktoś mi to mówi –bo czasem zapomnę o tym i jest problem.

Fakt #18 Mam dużo torebek – niektóre noszę sezonowo, a niektóre wyciągam mając na nie humor. Oczywiście są i te ulubione. Jednak wiecznie nie mam co nosić.

Fakt #19 Nadal piszę piórem – długopis nie jest dla mnie, zdecydowanie wolę pióro z czarnym atramentem. Koniecznie czarnym.

Fakt #20 Lubię oglądać filmy animowane ­– bo chyba każdy lubi czasami odkryć w sobie dziecko.


Coś Was szczególnie zaskoczyło?


Kate Atkinson - Kiedy nadejdą dobre wieści?


Czasami cienie przeszłości nie chcą dać nam odpocząć. Są dzwonem rozbrzmiewającym w naszej głowie, który nie chce przestać bić. Z reguły takim echem odbijają się wydarzenia straszne i traumatyczne, rzadziej te słodkie i przyjemne. Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o książce Kate Atkinson „Kiedy nadejdą dobre wieści?” i stąd właśnie takie porównanie.


Z twórczością autorki spotkałam się już kiedyś za sprawą „Jej wszystkie życia”, książki która bardzo mi się podobała i wiedziałam, że powrócę do twórczości tej pani. Padło na „Kiedy nadejdą dobre wieści?”, kryminał, a że ja kryminały lubię to złożyło się idealnie. Jakie wrażenie odniosłam po lekturze?

Sześcioletnia Joanna jest świadkiem morderstwa jej całej rodziny, trzydzieści lat później ma własnego synka i męża, a człowiek odpowiedzialny za śmierć jej bliskich właśnie wyszedł na wolność. W tym samym momencie kobieta wraz ze swoim dzieckiem nagle znika. Policja podejrzewa, że jej nagłe zniknięcie ma związek z wydarzeniami z przeszłości, ale jak jest naprawdę?

Powieść zaczyna się makabrycznie, jednak taki dramatyczny początek sprawia, że chce się czytać dalej i dowiedzieć się co było później. Przyznać się muszę, iż wstęp bardzo mnie zaintrygował sprawiając, że zastanawiałam się, co znajdę później, skoro już na wstępie dostaję taką dawkę emocji i dreszczy. W efekcie były momenty, kiedy fabuła mi rozwlekała, ale były i takie, kiedy czytałam z wypiekami na twarzy. Autorka stworzyła kryminał, w którym nie było wiadomo, co i jak praktycznie do końca. Pogubić się jedynie można było w możności wątków, ale mnie akurat to nie przeszkadzało, gdyż dosyć szybko połączyłam wszystkie fakty.

Może nie była to najłatwiejsza lektura, to jednak do najtrudniejszych także nie należała. Nie mogę powiedzieć, że czytało się ją lekko, była to jednak książka ciekawa, którą czytało się z przyjemnością. Z tego co zdołałam ustalić to trzeci tom o Jacksonie Brodim, więc chętnie sięgnę po te wcześniejsze oraz kolejne części.

Podsumowując „Kiedy nadejdą dobre wieści?”to na pewno książka interesująca i burząca krew w żyłach. Niełatwa z powodu zawiłości wątków, stąd też nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie bardzo się podobała  i jeżeli tak jak i ja lubisz trochę inne kryminały to ta książka z pewnością Ci się spodoba, a jeżeli nie, a chciałbyś coś takiego przeczytać to szczerze polecam tę książkę, choć nie ukrywam, że „Jej wszystkie życia” wzbudziła z mojej strony większą sympatię, ale to tylko kwestia gustu. Tak już na koniec, jeżeli zastanawiasz się czy sięgnąć czy nie sięgnąć po Kiedy nadejdą dobre wieści?” mówię Ci warto ją poznać.


Za możliwość przeczytania dziękuję bardzo Wydawnictwu Czarna Owca

Stosik wrześniowy #28 (#6/2015)

Witajcie!
Wrzesień już za nami... kto by pomyślał. Pora na podzielenie się z Wami nowym stosem. Skromnym, ale bardzo cieszącym oko. Nie przedłużam tylko prezentuję co i jak i po co.


Obie pozycje pochodzą od Wydawnictwa Czarna Owca.

Dana Caspersen - Powiedz to inaczej. 17 zasad rozwiązywania konfliktów - tą pozycję już przeczytałam, zainteresowała mnie z kilku powodów. Po pierwsze, bo niekiedy nie potrafimy rozmawiać, po drugie moja praca czasami wymaga rozwiązania wielu sporów. Książka naprawdę warta uwagi.

Katarzyna Gubała - Ukłony dla żony - jestem w trakcie przygotowywania się do małżeństwa. Pomyślałam, że ta książka może wnieść coś w moje przyszłe życie. Bardzo mnie ciekawi, bo zastanawiam się co może dać mi poradnik. 

Prezentowane powyżej książki dotarły do mnie w różny sposób.
Dominika Słowik - Atlas Doppelganger - otrzymałam ją od mojego kolegi, który prowadzi bloga Moje Dziwne Zapiski. Nie spodziewałam się, ale miło czasem dostać taką niespodziankę. Szczególnie cieszy, że miałam ochotę przeczytać tę książkę.

Liza Klaussmann - Tygrysy w porze czerwieni - tę książkę przywiozła mi mama z nad morza od mojej siostry, której bardzo się podobała, Póki co nie mam, kiedy do niej usiąść, ale coś mi się wydaje, że już niedługo wezmę ją do rąk.

A Wy czytaliście, któraś z książek? A może jakaś Was zainteresowała?

WYNIKI UKRYTEGO KONKURSU! + moja opowieść o zagubionej rzeczy

Lubię te momenty, kiedy mam komuś coś dać, ogłoszenie wyników konkursów też do takich spraw należy. Kochani moi, przede wszystkim chciałam podziękować wszystkim, którzy się zgłosili za udział, nie było Was wielu, ale i tak wybór najlepszej odpowiedzi był nie lada wyzwaniem. Wybór w końcu został dokonany i już za chwilę poznacie zwycięzcę.


Napisałam, że podzielę się z Wami własną opowieścią o tym co schowałam tak skutecznie, że nie znalazłam. Ciekawi?

Parę lat temu podobał mi się pewien chłopak, ale brakowało mi odwagi, żeby wyznać mu swoje uczucia. Będąc na wakacjach postanowiłam wysłać mu list, gdzie to wszystko co czuję napisałam. Kupiłam kopertę, którą zaadresowałam, jednak mój lęk i strach zwyciężył i list nie został wysłany. Nie wyrzuciłam jednak tego co napisałam, tylko schowałam do zeszytu, który ze sobą miałam. Do domu przyjechałam z zeszytem, bo kilkakrotnie po powrocie z niego korzystałam. Był w nim jednak owy list, a ja nie chciałam, żeby wpadł nie w powołane ręce [szczególnie mojego eks-przyjaciela i mojej mamy] i ukryłam go razem z notatnikiem. Jak można się domyślić włożyłam go w takie miejsce, że do dzisiaj go nie odnalazłam, a szkoda, bo w zeszycie tym miałam wiele przydatnych mi informacji. Jeden jest plus, list nigdy nie dotarł do jego adresata, a może pewnego dnia trafię na swój zagubiony zeszyt i będę się śmiała z własnej głupoty? 

Moja historia wypada blado na tle tych, które napisaliście Wy, jednak miałam się podzielić, a ja nie lubię nie dotrzymywać obietnic. Czas jednak ogłosić wyniki konkursu, wyznać czyja opowieść najbardziej nas urzekła... 

Moja historia będzie nieśmieszna, trochę zwyczajna i typowa dla mnie. :)
Musimy cofnąć się w czasie do momentu, gdy ja - nieco nadpobudliwa psychoruchowo siedmiolatka - z okazji wejścia w czcigodny okres szkolny otrzymałam własne biurko. Takie normalne, drewniane, szuflada, dwie szafki - i co ważne dla dalszej części opowieści - zamykane na kluczyk. O matko, moje własne! zamykane biurko! łu-hu ale szuflada ogromna! i takie fajne kluczyki! jeju! ja-nie-mogę! te kluczyki wyglądają jak od samochodu! o matko! 
Mniej więcej tak to wyglądało. I jak na grzeczną uczennice przystało poupychałam wszystkie swoje nowiusieńkie przybory do biurka, pozamykałam na kluczyk, bo skoro go mam, to niech używam i odłożyłam w bezpieczne miejsce, coby chochliki domowe mi do biurka nie zaglądały i rzeczy nie kradły. I zadowolona, szczęśliwa, rozchichotana czekałam na rozpoczęcie roku. Problem pojawił się już wieczorem pierwszego dnia września, gdy trzeba było się spakować. Otóż, nie dało się spakować. Czemu? Bo wszystkie rzeczy w biurku. No, to otwórz biurko i spakuj, co mi głowę głupotami zawracasz? No, nie mogę otworzyć biurka. (Tu zaczął się płacz i lament, gdyż nierozgarnięte dziecko - czyli ja - zgubiło kluczyk i ten zapasowy również, bo je razem trzymało na jednym kółku, takie to mądre było). Przy akompaniamencie szlochów przetrząśnięto całe mieszkanie i nic. W końcu trzeba było wymontowywać zamki z biurka znanym ślusarskim sposobem a la CBŚ...
Nie przedłużając, finał tej historii jest taki, że biurko od tamtej chwili nie wyglądało jak dawniej, dziecko dostało nauczkę (i utwierdziło się w przekonaniu o istnieniu złośliwych chochlików domowych), a kluczyki do tej pory się nie odnalazły. 
Także, polecam się na przyszłość, gdyby trzeba było coś schować na wieczne nieodnalezienie, bo robię to dobrze, skutecznie i od ręki. :)

Autorką powyższej historii jest random-witch i to do niej trafi seria Krąg z niespodzianką. Wybraliśmy tą historię, ponieważ spodobał nam się sposób w jaki została opowiedziana.

Jednak to nie koniec, bo przecież miały być jeszcze nagrody dla dwóch osób wylosowanych spośród wszystkich biorących udział. Tymi dwoma szczęśliwcami są: Ania B. i Zawsze uśmiechnięta!. 

Wszystkim zwycięzcom gratuluję! 
Wiadomości o ile już do Was nie dotarły, to dotrą przed północą.


Dana Casoersen we współpracy z Joostem Elffersem - Powiedz to inaczej. 17 zasad rozwiązywania konfliktów


Konflikty i kłótnie to coś, z czym zmaga się każdy z nas, niezależnie czy ma się lat naście czy dziesiąt. Nikt z nas zapewne ich nie lubi, wszyscy najchętniej byśmy ich unikali, czasami jednak unikniecie konfliktu jest niemożliwe. Jak sobie z tym radzić?

Na rynku wydawniczym pojawiła się książka autorstwa Dany Caspersen pod tytułem „Powiedz to inaczej. 17 zasad rozwiązywania konfliktów”, która ma pomóc nam w trakcie trwania nieporozumień w formie krótkich 17 zasad, które wyjaśniane są strona po stronie.


Co w takim razie mogę powiedzieć o tej książce? Warto czy nie warto? Formuła zredagowania książki sprzyja temu, aby umieszczone w niej zasady i przykłady zachowania łatwiej było zapamiętać. Moim pierwszym skojarzeniem była prezentacja, taka dobrze przygotowana, pozwalającą na zapamiętanie najważniejszego. Nie jest to długi, wlekący się w nieskończoność poradnik, którego czytanie doprowadza nas do depresji i którego nie zamierzamy skończyć. Całość treści, jest bowiem przedstawiona za pomocą schematów i krótkich informacji ilustrujących omawiane zagadnienie.

Od nas zależy czy będziemy czytali książkę strona po stronie, czy na wyrywki odnosząc się do konkretnych zasad.  Bardzo dobrym zabiegiem było skonfrontowanie zasad z antyzasadami, czyli najczęściej tymi zachowaniami i równocześnie błędami jakie charakteryzują naszą postawę w trakcie konfliktu.  Dążenie do ideału wymaga praktyki, więc autorka proponuje ćwiczenia umożliwiające nam szkolenie się w zakresie poprawnego rozmawiania w trakcie różnicy zdań.

Dla kogo jest ta książka? Dla każdego, kto tylko pragnie nauczyć się jak prawidłowo rozmawiać, aby konflikt rozwiązać, a nie tylko go pogłębiać. Dla przedsiębiorców, którzy w swojej pracy niejednokrotnie muszą stawić czoła niezadowoleniu współpracowników. Dla rodziców i wychowawców, żeby w momencie nieporozumień z dziećmi i młodzieżą potrafili rozwiązać je bezproblemowo. Jeśli więc należysz do którejś z tych grup lub po prostu chciałbyś umieć rozmawiać w momencie, kiedy porozumienie trudno ta książka jest dla Ciebie.

Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca

Ukryty konkurs! [do wygrania seria Krąg i niespodzianka]-ZGŁOSZENIA ZAMKNIĘTE


Witajcie!
Dzisiaj przygotowałam dla Was konkurs. Obiecywałam i obiecywałam, więc pora w końcu obietnicę zrealizować. Zasady myślę będą dla wszystkich jasne, a więc... do dzieła!

Do wygrania będzie seria Krąg o nastoletnich czarownicach [o wszystkich trzech tomach mogliście przeczytać na moim blogu]. Linki do recenzji: Krąg, Ogień, Klucz. Jednak książki to nie wszystko! Dodatkowo przewidziałam niespodziankę, jej formy nie zdradzę. Co musicie zrobić, aby wziąć udział? Odpowiedzieć w komentarzu pod tym postem na krótkie pytanie:

Co schowaliście tak, że nie potrafiliście tego znaleźć?

Autora najciekawszej odpowiedzi nagrodzę książkami i niespodzianką. Zaś spośród wszystkich uczestników konkursu rozlosuje dwóch szczęśliwców, którzy także otrzymają niespodziankę. Następnie wygrana odpowiedź zostanie opublikowana na blogu, wraz z moją opowieścią, wtedy też nastąpi rozstrzygnięcie konkursu. Zgłaszać można się od dzisiaj do 30 września 2015r.

Zgłoszenie powinno wyglądać w następujący sposób:
E - mail : twój mail
Odpowiedź na pytanie

Zasady konkursu:
  1. Organizatorem konkursu jest autorka bloga Ukryta za kartami książek.
  2. Nagrodami są książki z mojej biblioteczki i są to książki używane.
  3. Konkurs trwa od 21.09.2015 do 30.09.2015.
  4. Zadaniem konkursowym jest odpowiedź na pytanie: Co schowaliście tak, że nie potrafiliście tego znaleźć? w poście konkursowym znajdującym się na tylko na blogu.
  5. Zwycięzca zostanie wyłowiony na podstawie wyboru najciekawszej odpowiedzi. Ponadto ze wszystkich biorących udział zostaną wylosowane dwie osoby, które otrzymają niespodziankę.
  6. Nagrodami jest seria Krąg oraz niespodzianka. 
  7. Ogłoszenie wyników nastąpi do 3 dni od zakończenia konkursu.
  8. Wygrany zostanie poinformowany drogą mailową po rozstrzygnięciu konkursu, to samo dotyczy osób wylosowanych do nagród pocieszenia. W przypadku braku odpowiedzi do 3 dni od wysłania maila nagroda zostaje przekazana komuś innemu.
  9. Adres do wysyłki musi znajdować się na terenie Polski.
Zachęcam do wzięcia udziału w konkursie! :)

Marc Pastor - Cienie Barcelony

Tajemnicze zniknięcia, którymi nikt się nie interesuje. Mrok, który ogarnia powoli malowniczą Barcelonę. Zło, które rozpościera swoje pazury. Te trzy zdania doskonale opisują powieść Marca Pastora pod tytułem „Cienie Barcelony”.


„Cienie Barcelony”zainteresowały mnie głównie z krótkiej informacji, iż cała opisana historia zdążyła się naprawdę. Sama Barcelona jest zaś miastem, które znajduje się na mojej liście do odwiedzenia. Rozpoczynałam tę książkę z wielkimi nadziejami, czy zostały rozwiane?

W XX w. Barcelonie dochodzi do zniknięć dzieci, którymi pozornie nikt się nie interesuje. Są to bowiem dzieci prostytutek. Sprawa zaczyna interesować się inspektor policji - Molssies Corvo wraz ze swoim partnerem. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana, aniżeli wcześniej się wydawało.

Odpowiem szybko na zadane przez mnie wcześniej pytanie, a później uzasadnię swój wybór. Książka spełniła moje oczekiwania, a nawet je przerosła, a to ostatnimi czasy zdarza mi się rzadko. Na pierwszy plus jest interesująca narracja prowadzona przez bardzo ciekawą postać (jednak nie będę zdradzać, kim ona jest) i choć od początku narrator zdradza nam, kto stoi za porwaniami dzieci nie sprawia to, że książka staje się nudna, wręcz przeciwnie. Autor, bowiem skutecznie przeplata wątki tragiczne z komicznymi tworząc z całej powieści wciągająca groteskę. „Cienie Barcelony” wciągają od pierwszej strony do ostatniej, a książkę można spokojnie przeczytać w jeden wieczór (o ile czas na to pozwala).

Powieść równocześnie budziła grozę i wyzwala obrzydzenie oraz wyzwala na twarzy uśmiech i wywoływała śmiech. Czytało się ją naprawdę rewelacyjnie i z całą pewnością „Cienie Barcelony” na bardzo długo pozostaną w mojej pamięci i kiedyś mam nadzieje do nich powrócić.

Jeżeli zastanawiacie się nad przeczytaniem tej książki to mówię Wam, iż naprawdę warto. To była naprawdę emocjonująca lektura, która zarówno przestraszy jak i rozśmieszy. Pozostaje mi tylko życzyć przyjemnej lektury.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję bardzo serdecznie WYDAWNICTWU CZARNA OWCA.

Wspomnienia szkolne cz.1


Właśnie kończy się drugi tydzień szkoły, ja swoją edukację szkolną(mam na myśli szkołę podstawową, gimnazjum i liceum) już za mną od 7 lat, bywało różnie lepiej i gorzej, ale po czasie jaki minął można wszystko powspominać z uśmiechem. Dzisiaj mogę pomóc innym w ich zadaniach domowych i przypominać co było kiedyś za moich czasów. Zobaczyłam jak to jest być po drugiej stronie barykady [i podoba mi się to!] - notabene zdjęcie nagłówkowe to ilustracja do zajęć w przedszkolu [sprzed roku], została w przedszkolu, a ja zrobiłam sobie pamiątkę. Swój wpis rozdzieliłam na dwa z racji niedokończenia pewnych wątków. Gotowi na wspomnienia?


Szkoła Podstawowa:

Pamiętam jak cieszyłam się na fakt, że idę do szkoły. Entuzjazm opadł szybko, ale na ten temat rozpisywać się nie będę. Miałam pomarańczową tytę ze zwierzętami, szkoda że się nie zachowała. Jestem raczej osobą, która nie lubi rządzić czy dominować, ale w piątej klasie podstawówki zostałam wybrana przez klasę do kandydowania do Samorządu Szkolnego i o zgrozo zostałam wybrana na uczniowskiego sekretarza. Niestety nie mogłam dogadać się z przewodniczącym i opiekunem i byłam zmuszona do rezygnacji.
Zdjęcie z odnalezionego negatywu, domyślam się, iż jest Ogród Japoński we Wrocławiu

Kolejnym wspomnieniem jest wycieczka do Wrocławia w 6 klasie. Generalnie bardzo boję się ciemności i czuje paniczny strach przed spaniem w obcych miejscach. Sytuacja o której chcę powiedzieć była właśnie związana z moim lękiem, wszystkie dziewczyny z mojej klasy spały w jednym pokoju. Moje łóżko było na górze i koleżanka postanowiła zamknąć okno, o czym próbowała poinformować resztę, ale w pokoju było głośno nikt jej nie usłyszał. Kiedy zaczęła okno zamykać, przestraszyłam się i zaczęłam krzyczeć - niestety musiałyśmy za karę wyjść i robić przysiady. Na tej samej wycieczce jako jedyna z klasy miałam aparat fotograficzny, ale nie wywołałam negatywu od razu, gdyż zaginął –znalazłam go dopiero niedawno.

Gimnazjum:

Wybrałam gimnazjum nie rejonowe. Miałam tą samą drogę, więc nie robiło mi to różnicy. Najwięcej „przygód” miałam na kółku teatralnym, na które chodziłam całą naukę w tej szkole. Będąc w drugiej klasie przyjaźniłam się z pewną dziewczyną z pierwszej i bardzo często wspólnie wymyślałyśmy różne głupoty. Pewnego razu z kolegą z mojej równoległej klasy gadaliśmy przez całe kółko i nazwaliśmy się diabelską trójcą, bo do aniołków było nam daleko. Również na tym kółku wypisywaliśmy na zajęciach to czego w danej momencie było nam trzeba, miałam dosyć napiętą sytuację i marzyłam o chwili spokoju, więc na mojej karteczce pojawiło się takie oto słowo. Jak się okazało na następne zajęcia mieliśmy przygotować w grupie (oczywiście wiadomo jaka była moja) krótkie przedstawienie z wykorzystaniem zapisanych przez nas słowem. Ja grałam ducha spokoju i latałam nad koleżanką, która wpisała sukces.

Sytuacją już nie związaną z teatrem, którą zapamiętałam był pewien dzień, kiedy mieliśmy wf. Tak się złożyło, że 90% drużyny w piłce ręcznej dziewczyn stanowiła moja klasa, oprócz mnie nie znajdowały się w niej tylko dwie dziewczyny, które w tym dniu były nieobecne. Dziewczyny miały mecz, a ja nie miałam gdzie się podziać, więc przyłączyłam się do chłopaków grających w piłkę ręczną [nie stroniłam od wf-u, kiedy nie musiałam]. Bojąc się o to, żeby mi nic nie zrobić, postawili mnie na bramce i powiedzieli, że mam nie bronić mocnych piłek, żeby się nie uszkodzić. Jakie było ich zdziwienie, kiedy broniłam największe ciosy. Całemu zajściu przyglądała się nasza wufeistka i za swoją obronę otrzymałam 5, a mecz liczący się do zawodów i tak się nie odbył.

Więcej w następnym poście J