Malin Persson Giolito - „Ruchome piaski”.


Gdzie leży granica pomiędzy obroną własną, a zabójstwem z premedytacją? Do czego mogą doprowadzić problemy młodzieży? Do czego zdolni są młodzi ludzie? Dzisiaj chciałabym opowiedzieć kilka słów na temat książki autorstwa Malin Persson Giolito pod tytułem „Ruchome piaski”.


Na okładce książki czytamy, iż jest to powieść wciągająca i brutalnie szczera oraz, że zapada w pamięci na długo po ogłoszeniu wyroku. Czy rzeczywiście tak było? O tym dowiecie się trochę później. Z twórczością Malin Persson Giolito zetknęłam się po raz pierwszy, co ciekawe autorka prowadziła praktykę adwokacką oraz pracowała w Komisji Europejskiej w Brukseli. Jej ostatnia książka „Ruchome piaski” mocno mnie zaintrygowała, jednak czy sprostała moim oczekiwaniom?
Maja jako jedna z dwóch osób ocalała ze strzelaniny, do której doszło w liceum w Djursholmie. Pytanie, czy Maja rzeczywiście szczęśliwie ocalała z tragedii, czy też winna była rozgranemu dramatowi? Jaka jest prawda? Maja spędziła prawie rok w więziennym areszcie, na Sali sądowej może opowiedzieć swoją wersję wydarzeń.

Oczekiwania wobec lektury kontra rzeczywistość mocno się u mnie tym razem rozbiegły. Nie potrafiłam się wciągnąć w „Ruchome piaski”, choć cała sprawa intrygowała. Czekałam na finał. Ba! Byłam bardzo ciekawa jaki zapadnie wyrok, ale lektura bardzo mnie męczyła. Nie wciągnęłam się, momentami męczyłam się w trakcie czytania, ale dzielnie brnęłam do końca. Właściwie ostatnie 100 stron mnie wciągnęło i czytałam ją z zapartym tchem, stąd też nie do końca jednak uważam, że „Ruchome piaski” to lektura kiepska, dla mnie zabrakło tego czegoś. Niesamowicie interesująca okazała się być relacja pomiędzy Mają a Sebastianem, okoliczności w jakich doszło do tragedii. Pomysł jaki autorka miała na tę powieść także nie należy do banalnych, bowiem całą historię poznajemy już „po fakcie”, kiedy główna bohaterka jest sądzona za swój czyn. W trakcie jej wspomnień w areszcie, czy zeznań na rozprawie poznajemy przyczyny strzelaniny za którą jest sądzona oraz jej relacje z bliskimi.

„Ruchome piaski” to niezwykle trudna do oceny powieść. Z jednej strony niezwykle ciekawa historia młodej dziewczyny, która zastanawia i wciąga jak ruchome piaski, z drugiej na to wciągnięcie trzeba trochę poczekać, co może nieco znudzić niejednego czytelnika. Z okładki dowiadujemy się również, że to najlepsza powieść kryminalna 2016 roku w Szwecji. Czy zasługuję na to miano? Powtórzę po raz kolejny, że mam co do niej mieszane uczucia. Po zakończeniu bywałam rozczarowana, że to już koniec, choć początkowo nic tego nie zapowiadało. Dawno nie czytałam książki, która wzbudziłaby u mnie tyle skrajnych emocji.

Podsumowując „Ruchome piaski” to niezwykle ciekawa historia, która wciąga nas powoli (jak tytułowe ruchome piaski – jakoś nie mogę się wyzbyć tego porównania). Jeżeli szukamy nieco inaczej podanego kryminału, który nas zaskoczy to powieść pani Giolito świetnie sprawdzi się w tej roli. Mnie osobiście bardzo ciężko jest ją jednostronnie ocenić, nie spełniła moich oczekiwań i trochę się zawiodłam w trakcie czytania. Niemniej jednak, uważam że warto zainteresować się tym tytułem.


Za udostępnienie egzemplarz książki i możliwość przeczytania  bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca

Kiedy życie robi obrót o 180 stopni

To cud, że udaje mi się napisać ten post (kończę go, gdy moje kochane maleństwo śpi). Moje życie odwróciło się o 180 stopni, ale to bardzo pozytywny obrót. Wszystko się zmieniło, doba kurczy się kuriozalnie, a każdy dzień to niesamowita radość.
Narodziny dziecka to zawsze wyjątkowy czas w życiu rodzica. Trzy miesiące temu pojawił się w moim życiu nowy mężczyzna, który od pierwszej swojej minuty na tym naszym świecie sprawił, iż straciłam dla niego głowę. Choć obiecywałam sobie, że blog będzie dalej działał tak jak dawniej, dziś wiem, że to niemożliwe. Chciałabym jednak to zmienić. Zaplanowałam już sobie kilka postów, które będą traktowały o książkach, a w zasadzie o pierwszych książeczkach mojego F. Niedawno też zakupiłam nową grę planszową, bo to wciąż nasz ulubiony sposób spędzania wolnego czasu (a go jak na lekarstwo).


Powróciłam także do oglądania seriali. Razem z mężem oglądamy dwa: Grimm, o którym Wam już kiedyś wspominałam. To mój ulubiony serial sprzed lat, a jako odgrzewany kotlet smakuje wciąż wspaniale. Drugi to Stranger things i tu nie możemy się doczekać na drugi sezon, bo pierwszy pochłonął nas bez reszty. O nich także chciałabym Wam coś nieco opowiedzieć, o moich odczuciach i wrażeniach. O Grimmie na blogu mogliście przeczytać dwukrotnie i . Jak to się stało, że powróciłam do oglądania serialu, który zaczęłam 6 lat temu dowiecie się już niebawem. Tymczasem ja korzystając z okazji, iż mój maluszek śpi zabieram się za lekturę, by mieć dla Was nową recenzję.

Zapraszam na swój Instagram, znajdziecie tam częstsze aktualizacje (@mrsfoxypikuss)
Pozdrawiam Was serdecznie, wybaczcie mi moją nieobecność!






J.P. Monninger - „Droga do ciebie”


Miłość potrafi zapukać do naszych bram niespodziewanie. Najczęściej pojawia się wtedy, kiedy najmniej tego oczekujemy, kiedy idealnie rozplanujemy sobie życie. Wielka miłość potrafi wywrócić życie do góry nogami. Taka historia spotkała Heather w książce autorstwa J.P. Monninger pod tytułem „Droga do ciebie”.


Zanim opowiem wam o moich wrażeniach z lektury „Drogi do ciebie” pozwólcie, że napiszę wam kilka słów o autorze powieści. J. P. Monninger wykłada na wydziale anglistyki uniwersytetu Playmouth State, co ciekawe mieszka w przebudowanej stodole w pobliżu rzeki Baker. Zasadniczo nie czytuję książek z gatunku romansu, głównie dlatego, że finał mnie nie zaskakuje. Coś jednak przyciągnęło mnie do „Drogi do ciebie”, czy słusznie?

„Jeśli chcesz odejść, odejdź. Nie wyciągaj szuflad, jeżeli nie zamierzasz ich opróżnić.”
Heather Mulgrew właśnie skończyła studia i razem z przyjaciółkami wybrała się w podróż po Europie. Wszystko co chciała zobaczyć i zamierza zrobić skrupulatnie sobie zaplanowała. Nie przewidziała jednak tego, że się zakocha. W pociągu do Amsterdamu spotyka chłopaka, który szybko zawraca jej w głowie. Jaki rozwinie się romans Jacka i Heather? Czy ta miłość zdoła przetrwać?

Cóż to była za książka. „Droga do ciebie” wciągnęła mnie od pierwszego zdania i do samego końca czytałam ją z wypiekami na twarzy. To opowieść miłosna, która wyciśnie z nas łzy. Romantyczna, nieprzewidywalna (na swój sposób) historia miłości dwójki osób, która zmierzyć musi się z niemałą trudnością. Muszę przyznać, że „Droga do ciebie” bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Rzadko sięgam po literaturę romantyczną, ale powieść J. P. Monningera okazała się być doskonałą pozycją na letnie dni, niekoniecznie wieczory.

Wykreowani przez J.P. Monningera bohaterowie mogą wzbudzić od razu sympatię, albo wręcz odwrotnie. Przyznać muszę, że postać Heather ciężko było mi polubić od pierwszych stron, czego nie mogę powiedzieć o Jacku. Autor stworzył takich bohaterów, którzy w swoich zachowaniach są prawdziwi i auntentyczni, nie widać w nich sztuczności. Akcja powieści toczy się w zawrotnym tempie, a język sprawia, że czyta się ją lekko i przyjemnie. Z wielkim bólem serca odrywałam się od lektury „Drogi do ciebie”, co w przypadku powieści z tego gatunku zdarza mi się niezwykle rzadko. Narracja w książce prowadzona jest pierwszoosobowo oczami Heather, co również sprawia, że całość odbiera się jako przyjemną i lekką książkę. Cóż, nie oszukujmy się spodziewałam się, że dostanę kiepską historię miłosną, przewidywalną jak zwykle i tyle będzie z mojej lektury. Okazało się jednak, że owszem „Droga do ciebie” była dla mnie odrobinę przewidywalna, ale na pewno nie mogę powiedzieć, iż była to kiepska historia miłosna. Sam romans Heather i Jacka przebiegał naturalnie, tak jak rozpoczyna się 90% związków.

Bezapelacyjnie mogę polecić książkę J.P. Monningera „Droga do ciebie”, gdyż jedno jest pewne dostarczy nam ona wielu wrażeń. Od rozbawienia po wzruszenie. To nie tylko lektura idealna na letnie dni, świetnie sprawdzi się również w czasie zimowych wieczorów, kiedy będziemy chcieli sobie przypomnieć wakacyjne dni.


Za możliwość przeczytania bardzo serdecznie dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca

Kathryn Ormsbee - „Milion odsłon Tash” [PRZEDPREMIEROWO]


RECENZJA PRZEDPREMIEROWA: PREMIERA 17.08.2017r.
Sława, popularność. Zdobyć je można w różny sposób, w krótkim czasie, bądź budowaną latami. Internet sprzyja zdobywaniu popularności, dziś sława mierzona jest w liczbie lajków i obserwujących. Książka o której dzisiaj chcę trochę powiedzieć to opowieść o zwykłej dziewczynie, która nagle stała się popularna, przed Wami „Milion odsłon Tash” Kathryn Ormsbee.

Nie czytałam książek takich jak „Fangril” czy „Girl online”, jakoś omijałam te książki o internetowej sławie. Powieść Kathryn Ormsbee jednak mocno mnie zaintrygowała, stąd też postanowiłam sięgnąć po „Milion odsłon Tash”. Spodziewałam się lekkiej i przyjemnej lektury, a co otrzymałam? O tym zaraz się dowiecie. Zanim jednak opowiem o moich wrażeniach z lektury trochę słów o autorce, która wydaje się być niezwykle barwną postacią. Wchodząc na jej stronę internetową już się uśmiechamy (keormsbee.com), Kathryn Ormsbee mówi o sobie, że jest dziewczyną, która pisze historie o magicznych światach i nastolatkach, a inspiruje się serialami internetowymi zainspirowanych twórczością Tołstoja, a także uwielbia ubrania z lat 60., muzykę z lat 70., filmy z lat 80., a sama urodziła się w latach 90.

Tash Zelenka wraz z przyjaciółmi realizuje serial internetowy „Nieszczęśliwe rodziny”, który luźno opiera się na „Annie Kareninie” Lwa Tołstoja. Pewnego dnia liczba oglądających i obserwujących kanał drastycznie idzie w górę. Jak ta nagła popularność wpłynie na Tash i jej przyjaciół?

Bałam się, że „Milion odsłon Tash” mnie zawiedzie, że mocno odczuję fakt, iż to pozycja kierowana do młodzieży, a ja już te lata mam dawno za sobą. Nic bardziej mylnego. Kathryn Ormsbee w swojej powieści oprócz wątku nagłej popularności poruszyła także inne, takie jak m.in. zmaganie z chorobą, czy relacje rodzinne. Książka nie jest nudna, cały czas dowiadujemy się czegoś nowego o bohaterach, a czyta się ją lekko i szybko. To świetna pozycja na upalne dni, ale nie tylko. Z Tash i jej przyjaciółmi łatwo się utożsamić (choć ja nie należę do osób, które gonią za lajkami), gdyż wielu nastolatków dąży do popularności, czy to na YouTube, czy na Instagramie. Kathryn Ormsbee w swojej książce ukazała cenę popularności, a także to jak wpływa ona na relacje pomiędzy nami a przyjaciółmi.

Nie spodziewałam się po „Milion odsłon Tash” tego co otrzymałam na jej kartach. Choć wykraczam już poza wiek, dla którego kierowana jest ta książka, mimo wszystko czytało mi się ją niezwykle przyjemnie. To naprawdę dobra pozycja na odsapnięcie od codziennych obowiązków, jest lekka i nie wymagająca. Co najważniejsze bohaterowie nie są płytcy, ale każdego z nich wyraża coś innego, co różnorodni, a co za tym idzie sama fabuła także taka nie jest. Z ogromną przyjemnością przeczytałabym kontynuację „Milion odsłon Tash”, gdyż ciekawa jestem dalszych losów Tash i jej przyjaciół, a także przyszłości kanału bohaterki.

Z czystym sumieniem polecam książkę Kathryn Ormsbee nie tylko młodzieży, ale także tym, którzy szukają ciekawej i lekkiej lektury na wakacyjne wyjazdy. „Milion odsłon Tash” można polubić za jej nieprzewidywalność i sposób snucia akcji. Z przyjemnością kiedyś powrócę do tej powieści.


Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Otwarte/Moondrive

Mikel Santiago - „Zła droga”


Każdy z nas marzy lub zdecydowana większość o tym, aby zamieszkać w spokojnym miejscu. Do tego najlepiej urokliwym, mieć miłych i życzliwych sąsiadów. Niestety czasami sielanka zamienia się w prawdziwy koszmar, a Ci których uważaliśmy za naszych przyjaciół knują za naszymi plecami. Dzisiaj chciałabym opowiedzieć o książce Mikela Santiago „Zła droga”. Gotowi?


„Wyobraźnia jest potężną siłą” / „Zła droga” Mikel Santiago, str.223/

Po zdecydowanie dobrym debiucie autora jakim okazała się być „Ostatnia noc w Tremore Beach”nie wahałam się długo, aby sięgnąć po kolejną książkę Mikela Santiago. Sam autor jest postacią niezwykle barwną, ten pochodzący z kraju Basków pisarz w czasach młodości grywał w zespołach rockowych, a później zajął się publikacją opowiadań i nowel na swoim blogu, gdzie zdobył ogromną popularność. Jego debiutancka powieść, wspomniana już „Ostatnia noc w Tremore Beach” odniosła ogromny sukces zarówno wśród krytyki, jak i czytelników. Jak już napisałam, sama dałam się ponieść fabule debiutu pisarza i do dziś wspominam ją z niemałym strachem. Jaka okazała się „Zła droga”? Czy dorównała poprzedniej książce?

Bert Amandale jest sławnym autorem powieści, który wraz ze swoją rodziną chcąc odpocząć pood londyńskiego zgiełku przeprowadza się do Prowansji. Wierzy, że południe Francji sprawi, iż teraz życie jego rodziny zmieni się na lepsze. Do tej samej okolicy przeprowadza się przyjaciel pisarza, gwiazda rocka – niejaki Chucks Basil. Po pewnym czasie w okolicy dochodzi do dziwnych zdarzeń. Czy całość jest tylko omamem Berta czy dzieje się naprawdę? Czy rzeczywiście sielanka zamienia się w koszmar?

Jednego Mikelowi Santiago nie można zarzucić, potrafi wciągnąć czytelnika w akcję od pierwszej strony do ostatniej, nie przestając trzymać w napięciu. „Zła droga” to niesamowicie skonstruowana powieść, która zakrawa na thriller psychologiczny. Czytając drugą książkę autora nie trudno się zgubić w myślach bohaterów, jednak nie przeszkadza to w odbiorze. Wszystko to dzieje się za sprawą szybko toczącej się akcji, która niejednokrotnie robi niesamowite zwroty. Muszę się przyznać, że bardzo ciężko było mi się oderwać od lektury. Czytałam z przyspieszonym biciem serca, nieraz przecierając oczy ze zdumienia.

Intryga goni intrygę, tak można powiedzieć o „Złej drodze”. Mikel Santiago swoją nową książką udowodnił, że kryminalne tajemnice to jego specjalność. Choć zagadka kryjąca się w „Złej drodze” daje się bardzo szybko rozwiązać to jednak finał w pewien sposób zaskakuje. Muszę jednak z pewnym zawodem przyznać, że „Ostatnia noc w Tremore Beach” była trochę lepsza, nie mogę jednak powiedzieć, że „Zła droga” mnie rozczarowała. Spodziewałam się po niej czegoś innego, ale przyznać trzeba, że Mikel Santiago potrafi stworzyć fabułę, która przerazi i zaskoczy. „Ostatnią noc w Tremore Beach” (w tym wypadku lepsza) jak i „Złą drogę” łączy jeden element, a mianowicie fakt, iż to co dzieje się w powieściach nie należy brać umysłem i szukać racjonalnego wytłumaczenia, ale uwierzyć, bo to co się dzieje nie zawsze brzmi prawdopodobnie.

Kończąc śmiało mogę polecić „Złą drogę” tym, którzy szukają dobrego kryminału na letnie (ale nie tylko) dni. Książka was nie rozczaruje, ale miło spędzicie z nią czas. Prawie bym zapomniała, niektóre obrazy z powieści, dodatkowo podparte moją wybujałą wyobraźnią przeniosły się do moich snów, sprawiając iż budziłam się z niemałym lękiem. To chyba przemawia pozytywnie za tym, aby dać szansę nowej książce Mikela Santiago.


Za możliwość przeczytania bardzo serdecznie dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca

Adam Ehrlich Sachs - „Po ojcu”


Relacje ojciec – syn mogą przybierać różne formy. Niekiedy są pełnie miłości i braterstwa, ojciec i syn dzielą się wspólnymi pasjami. Innym razem są trudne i brakuje w nich zrozumienia z jednej z drugiej strony. Każda relacja ojcowsko – synowska, nieważne jaka by nie była, jest ciekawym „obiektem” obserwacyjnym. Dziś chciałabym Wam opowiedzieć o książce autorstwa Adama Ehrlicha Sachsa pod tytułem „Po ojcu”.


Zbiór stu siedemnastu opowieści, którego recenzję właśnie czytacie to krótkie opowiadania i przypowieści, które skupiają się na relacjach ojciec – syn. Zanim opowiem Wam o swoich wrażeniach z lektury „Po ojcu” krótko przedstawię autora zbioru. Adam Ehrlich Sachs ukończył nauki o atmosferze na uniwersytecie Harvarda, gdzie współpracował z czasopismem satyrycznym „Harvard Lampoon”, jego dzieła ukazywały się m.in. w „New Yorker” czy „n+1”. „Po ojcu” to książkowy debiut autora. Jakie okazały się opowiadania zebrane w zbiorze? O tym już za chwilę.

Bardzo zaciekawiła mnie książka A.E. Sachsa i nie mogłam doczekać się jej lektury. Z racji skończonego kierunku studiów ciekawią mnie relacje ojciec – syn, ogólnie jestem typem obserwatora, który dla siebie analizuje otaczającą rzeczywistość, dlatego też byłam ciekawa tych stu siedemnastu opowiadań. To nie mała liczba, więc apetyt na to co znajdę w środku był spory.

Z racji ilości zawartych w „Po ojcu” opowiadań ciężko opowiedzieć o każdym. Jedne były nieco dłuższe, inne króciutkie, ale każde z nich niesie ze sobą jakieś przesłanie. W zbiorze znajdą się opowiadania o synach chcących w doskonały sposób zachować pamięć o swoich ojcach, ale i tacy, którzy za wszelką cenę będą chcieli zapomnieć o tym czego dokonali ich ojcowie. Ile ludzi tyle historii, a przecież mogłoby powstać ich o wiele więcej. Niektóre opowiadania nas rozbawią, inne wzbudzą przerażenie. Żadne z nich nie wywarło na mnie takiego silnego wrażenia, że chciałabym je szczególnie wyróżnić, bowiem każde spośród wszystkich stu siedemnastu opowiadało inną relacje, inną historię i nie sposób zmierzyć ich miarodajnie.

Oczywiście jak to w przypadku zbiorów opowiadań bywa, znalazły się w nim opowieści gorsze i lepsze. Autor przedstawił temat w ciekawy sposób sprawiając, że czytelnik niejednokrotnie przecierał oczy ze zdumienia, jak już wspomniałam wcześniej nie raz opowiadania wzbudzały niemałe rozbawienie, a czasami budziły naprawdę spory strach. Adam Ehrlich Sachs zawarł w swojej książce różne odmiany relacji ojcowsko – synowskiej, jakimi okazuje się być m.in. walka, czy  wręcz przeciwnie ślepa miłość. Co ciekawe poznajemy odbicia ojców i synów z całego świata, a także na przestrzeni wielu lat.

Choć „Po ojcu” nie wzbudziło we mnie takich emocji, jakich spodziewałam się po lekturze tej książki, nie mogę powiedzieć, że jest to pozycja nie warta czytania. Wydaje mi się, że męska część czytelników lepiej odnajdzie się w opowiadaniach zawartych w zbiorze. Na duży plus dla autora, jest fakt, iż wszystkie spośród tych stu siedemnastu opowiadań czytało się szybko, niekiedy trzeba było się nad przeczytanymi treściami zatrzymać, ale mimo wszystko zostały one napisane prostym i zrozumiałym dla każdego językiem.

„Po ojcu” to na pewno ciekawy zbiór opowiadań, który pewnym osobom przypadnie do gustu, innym wręcz przeciwnie. Sama nie potrafię ocenić tego zbioru, ale to może dlatego, iż nie jestem ojcem (i nigdy nim nie będę). Według mnie to książka, która może spodobać się wielu mężczyznom, a szczególnie tym, którzy wiedzą co to znaczy relacja ojciec – syn. Wprowadzając trochę prywaty, kiedy czytałam niektóre z opowiadań mojemu mężowi jego reakcje były zupełnie inne niż moje.


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca

Andrzej Pilipiuk - „Wilcze leże” [PRZEDPREMIEROWO]


(recenzja napisana dla portalu Polacy nie gęsi)
RECENZJA PRZEDPREMIEROWA, PREMIERA KSIĄŻKI 28 CZERWCA 2017

Po raz kolejny miałam okazję sięgnąć po opowiadania pana Andrzeja Pilipiuka. „Wilcze leże” to najnowszy tom przygód Roberta Storma i Pawła Skórzewskiego, ale nie tylko.  Samego autora chyba nikomu przedstawiać nie muszę, to twórca takich barwnych postaci jak choćby Jakub Wędrowicz. Andrzej Pilipiuk to autor, który sam siebie nazwał wielkim grafomanem wyprzedając krytykę. To jeden z najpoczytniejszych polskich  autorów.
"Tyle jest rzeczy ważnych i nieważnych. Oraz takich, które wydają się ważne, ale są nieważne" /„Wilcze leże”, str 79/


Po „Wilczym leżu” spodziewałam się naprawdę sporo, bowiem autor swoim poprzednim zbiorem opowiadań z tej serii mocno podniósł poprzeczkę („Litr ciekłego ołowiu”). Miałam nadzieję, iż nie zawiodę się tym co znajdę na kartach najnowszych przygód Roberta Storma i Pawła Skórzewskiego. Jakie okazało się być „Wilcze leże”, o tym zaraz wam opowiem.

 W najnowszym zbiorze opowiadań Andrzeja Pilipiuka znajdziemy dziesięć opowiadań, z czego dwa: „Promienie X” i „Ci, którzy powinni pozostać” opowiadają o przygodach Pawła Skórzewskiego, z kolei „Odległe krainy”, „Lalka”, „Cmentarzysko Marzeń”, „List z wysokich gór” i „Relikwiarz” to kolejna odsłona ciekawych i nie raz niebezpiecznych poszukiwań Roberta Storma. W „Samobójstwie na Maślicach” poznajemy historię Pawła Nowaka. Każde z opowiadań jest inne, każde wprowadza swoją niepowtarzalną atmosferę, ale wszystkie czyta się z zapartym tchem.

Swoim ostatnim zbiorem pan Pilipiuk podniósł bardzo mocno poprzeczkę dotyczącą opowiadań z cyklu „Światy Pilipiuka”, kłamstwem byłoby gdybym nie napisała, że oczekiwałam naprawdę sporo po najnowszym „Wilczym leżu”. Przystąpiłam do lektury z szybko bijącym sercem, podekscytowana faktem, iż mogę poznać kolejne przygody Roberta Storma, a także inne nieprawdopodobne historie. Andrzej Pilipiuk po raz kolejny dowiódł, że ma głowę pełną pomysłów, gdyż opowiadania, które znajdziemy w „Wilczym leżu” zadowolą nie jednego wymagającego czytelnika. Jak to już w przypadku zbiorów opowiadań Andrzeja Pilipiuka bywa i tym razem zostały one wzbogacone w ilustracje autorstwa Pawła Zaręby. Po raz kolejny te czarno białe obrazy mocno mnie zachwyciły, gdyż doskonale oddawały klimat opowiadań. Bez owych ilustracji lektura „Wilczego leża” nie byłaby tak sama.

Każde z opowiadań ma swój niepowtarzalny klimat i nie sposób ocenić ich jedną miarą. W przypadku „Wilczego leża” znalazłam kilka swoich ulubionych, które nie tylko mnie zachwyciły i sprawiły, że czytałam je z niemalże zapartym tchem. Niesamowicie zaintrygowało mnie pierwsze ze zbioru, a mianowicie „Odległe krainy”, tajemnica, która ma swój początek wiele lat wcześniej i kryje za sobą magiczny sekret. Kolejnym opowiadaniem, które zapadło w mojej pamięci jest tytułowe „Wilcze leże”, które urzekło mnie z kilku powodów: czas akcji (czasy II wojny światowej), a także niesamowitą historią związaną z rodzinną likantropią. Jednak opowiadanie, które wzbudziło we mnie najbardziej pozytywne wrażenia i zapadło najlepiej w pamięć jest historia z Pawłem Skórzewskim w roli głównej „Ci, którzy powinni pozostać”, niby nie ma w tej historii niczego spektakularnego, a jednak finał potrafi niesamowicie zaskoczyć. Niemniej jednak każda z dziesięciu noweli jest warta poznania i uwagi, gdyż po raz kolejny Andrzej Pilipiuk wspiął się na wyżyny swoich literackich umiejętności kreowania tajemniczych i intrygujących światów.


W całym zbiorze znajdziemy niesamowity przemiał światów, od egipskiej mumii do wspomnianej wcześniej likantropii, która w „Wilczym leżu” pojawia się kilkakrotnie. Spodziewać się tutaj można niemal wszystkiego, także niebanalnego humoru, który wyróżnia twórczość Andrzeja Pilipiuka. Rozpoczynając lekturę tego zbioru nie można się oderwać, całość świetnie ze sobą współgra, a jakbyśmy chcieli przeczytać opowiadania wybiórczo wcale niczego nie utracimy. „Wilcze leże” to pozycja obowiązkowa dla fanów twórczości autora, ale nie tylko. To bardzo dobra książka, którą naprawdę warto poznać.

Recenzja napisana dla zamkniętego portalu Polacy nie gęsi:

Gay Talese - „Zapiski podglądacza”


Nikt z nas, tak mi się wydaje, nie lubi być podglądany. Niestety wspołecześnie wraz z licznymi udogodnieniami serwuje nam również inwigilację na każdym niemal kroku. Wyobraź sobie teraz sytuację w której nie chciałbyś być podglądany. Wydaje mi się, że każdy z nas znajdzie chociaż jeden moment, gdzie nie chciałbyś mieć świadków. A co jeśli ktoś właśnie nas obserwuje? Brzmi przerażająco, prawda? Dzisiaj chciałabym opowiedzieć o książce Gaya Talese’a „Zapiski podglądacza”.



Gay Talese, dziennikarz i autor książek o życiu seksualnym Amerykanów w roku​ 1980 otrzymał list od właściciela motelu Manor House w stanie Kolorado. Autor listu pisze w nim, iż za pomocą zamontowanych kratek wentylacyjnych podgląda (!) swoich gości i wszystko skrupulatnie zapisuje. Początkowo autor listu chce zachować anonimowość, aby nie zostać pozwanym przez gości motelu, jednak po 35 latach decyduje się ujawnić swoje dane, a tym samym pozwolić Gay'owi Talese’owi na ujawnienie jego nazwiska w książce „Zapiski podglądacza”.

Niewątpliwie przed rozpoczęciem lektury można mieć spore oczekiwania wobec tego co znajdziemy w środku. Jakie tajemnice skrywają się w pokojach motelowych, któż nie chciałby poznać na te pytania odpowiedzi. Z drugiej jednak strony ciekawość to pierwszy stopień do piekła i niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Jak wypadają​ „Zapiski podglądacza”, co wnoszą do naszego życia, o tym pokrótce chciałabym opowiedzieć.

W pierwszych rozdziałach książki poznajemy okoliczności w jakich doszło do powstania „Zapiskow podglądacza”, kiedy to Gay Talese otrzymał od Gerarda Foosa list, w którym opowiedział mu o tym, iż od kilkunastu lat prowadzi motelu, w którym obserwuje swoich klientów w trakcie najbardziej intymnych sytuacji. Dowiadujemy się także nie co na temat samego Gerarda Foosa, o jego pobudkach do kupna motelu i zamontowania w nim kratek, dzięki którym będzie mógł obserwować ludzkie zachowania w trakcie seksu, bo to był główny obiekt zainteresowania mężczyzny. Im dalej tym poznajemy różne opisy sytuacji, do jakich doszło w podglądanych pokojach. Nieco później dowiemy się, dlaczego Foosa zdecydował się sprzedać motel i jakie wyciągnął wnioski że swoich obserwacji.

Tematyka, której dotyczy książka może wydawać się krępująca i przytłaczająca, jednak Gay Talese napisał „Zapiski podglądacza” w taki sposób, iż czyta się ja naprawdę​ szybko. Potrafi zainteresować czytelnika tym, co ma do opowiedzenia na temat eksperymentu (bo chyba możemy tak powiedzieć) przeprowadzonego przez Gerarda Foosa. Kiedy czytałam „Zapiski podglądacza” nawet nie zauważyłam jak dobrnęłam do końca. Tych wszystkich, którzy oczekują, że znajdą w „Zapisach podglądacza” pikantnych szczegółów mogą się trochę rozczarować, oczywiście takie opisy i też się znajdą, jednak książka Gay'a  to bardziej reportaż  o mężczyźnie, którym hobby była obserwacja człowieka w trakcie intymnych stosunków. Trzeba o tym pamiętać czytając „Zapiski podglądacza”, że to nie powieść erotyczna, ale prawdziwe wyznanie człowieka, który przez lata stworzył obraz amerykańskiej seksualności, która zmieniała się na przestrzeni lat.

Zaskakujące jest to, iż przez tyle lat obserwacji klientów Gerard Foos ani razu nie wpadł. Nikt z jego klientów nigdy nie dowiedział się, no chyba, że przeczytał książkę autorstwa Gay'a Talese'a i w opisanych sytuacjach rozpoznał siebie, że był podglądany. Czytając „Zapiski podglądacza” nie sposób nie zastanowić się nad tym co się przeczytało. Właściciel motelu zaobserwował różne sytuacje, także takie, które wymagały​ podjęcia jakiś działań.

Nie będę tego ukrywać, że spodziewałam się po „Zapiskach podglądacza” czegoś innego i trochę się rozczarowałam. To taka pozycja, która zajmie w miejsce naszej pamięci na jakiś czas, a później zostanie wyparta przez inne myśli. Z lektury można także wyciągnąć nieco wniosków na przykład: śpiąc poza domem warto sprawdzić, czy nie jesteśmy przez kogoś obserwowani.

Za możliwość przeczytania bardzo serdecznie dziękuję wydawnictwu Czarna Owca


Jonny Duddle - „Jolley-Rogers. Statek widmo”

(recenzja dla portalu Polacy nie gęsi)
Opowieści o piratach zawsze są pełne przygód i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Ile piratów, tyle ich niesamowitych historii. Nic tak nie zafascynuje najmłodszych, jak pirackie przygody ich rówieśników, które w „Jolley-Rogers. Statek widmo” opisał Jonny Duddle.


„Ahoj, szczury lądowe!”, tak wita nas wydawca książki na okładce książki pana Duddle z serii „Jolley-Rogers”, bo kimże jesteśmy jak nie szczurami lądowymi, które nigdy nie zaznały prawdziwie pirackiej przygody, ale z załogą Czarnego Krateru wszystko może się zmienić. Jak mówi stare przysłowie: „Ahoj, przygodo!”.

Okładka „Jolley-Rogers. Statek widmo” zachęca do zagłębienia się w treść tej niewielkiej książeczki. Żywe kolory przyciągają wzrok i wręcz namawiają do tego, aby dowiedzieć się nieco więcej na temat tajemniczego statku widmo. We wnętrzu książki, niestety ilustracje nie są już kolorowe, a szkoda. Są one naprawdę ładne i świetnie ilustrują zawarte na kartach przygody, gdyby były tak samo barwne jak okładka byłyby świetnym urozmaiceniem opowieści. Choć z drugiej strony w wersji czarno – białej wcale nie wyglądają źle, są estetyczne, idealnie komponują się z tekstem i nie rozpraszają w trakcie lektury. Sama książka nie jest dużych rozmiarów, co sprawia, że z łatwością zmieści zarówno do dziecięcego plecaka czy torebki mamy i będzie można zabrać ją w podróż. Pirackie przygody w trakcie wycieczki nad morze będą dla dziecka nie lada gratką.

W miasteczku o nazwie Nuda Morska dochodzi do tajemniczych zniknięć skarbów, najpierw splądrowano wykopaliska, a następnie muzeum, co ciekawe wszystkie rabunki dzieją się w czasie pełni. Któż taki stoi za kradzieżami? W miasteczku wybucha panika, mieszkańcy chcą chronić swoje skarby. Nie ma się czemu dziwić, któż nas chciałby, aby jego dobytek padł łupem jakiś piratów. Zaalarmowana wydarzeniami Matylda wysyła wiadomość do swojego przyjaciela Jima, który jest piratem, dryfującym całą rodziną na statku Czarny Krater. Jim i Matylda, wraz z pomocą załogi Czarnego Krateru chcą udaremnić rabunki, których dokonuje statek widmo. Jaka tajemnica się za tym kryje? Kim są piraci z pojawiającego się każdej pełni statku? Tego wszystkiego dowiedzie się z książki „Jolley-Rogers. Statek Widmo”.

Całość podzielona jest na szesnaście rozdziałów, które po kolei odsłaniają kolejne elementy historii. Na samym końcu znajdziemy słownik gwary  pirackiej, dzięki któremu z łatwością zrozumiemy słowa, których zazwyczaj się nie używa. Jonny Duddle dostosował język książki do najmłodszych, dzięki czemu dzieci od pierwszych słów zainteresują się akcją w „Jolley-Rogers. Statek widmo”, nie jest on jednak infantylny. Sama śledziłam przygody Matyldy i Jima z wypiekami na twarzy, czekając na to co wydarzy się później, cóż w każdym dorosłym drzemie coś z dziecka, a co dopiero mogą odczuwać w trakcie lektury ci najmłodsi czytelnicy. To co na pewno przemawia za książką autorstwa Jonny’ego Duddle to fakt, iż osadzona jest ona we współczesnych czasach, bohaterowie jeżdżą samochodami, a nawet wykonują telefony do innych piratów. Oczywiście nie brakuje również „tradycyjnych” metod komunikowania się, jak na przykład list w butelce. Jak zapewnia wydawca w książce nie brakuje wartkiej akcji i niesamowitych przygód, nie jeden młody pirat czy piratka (no bo kto powiedział, że opowieści o piratach, są tylko do chłopców) będzie oczarowany historią.

Świat przedstawiony w „Jolley-Rogers. Statek widmo”jest typowy dla książek dla dzieci, czyli czarno – biały (i nie mówię tutaj o ilustracjach w książce). Część bohaterów jest dobra i skora do pomocy, a część zła i nastawiona wyłącznie na zdobycie łupów. Nie sprawia to jednak, że opowieść jest miałka i nudna, powiedziałabym, że wręcz przeciwnie! Bohaterowie są wyraziści i od razu wiadomo, komu można zaufać, a kogo lepiej się wystrzegać. Z drugiej strony Matyldzie i Jimowi wszystko przychodzi zbyt łatwo, a przecież mierzą się ze straszliwymi złoczyńcami. Jednak w bajkach dla dzieci takie przypadki zdarzają się dosyć często


Nie spodziewałam się, że „Jolley-Rogers. Statek widmo”okaże się tak niebanalną książką, która sprawi radość także dorosłemu. To ciekawa alternatywa dla opowieści o księżniczkach czy czarodziejach. Propozycja Jonny’ego Duddle to nie tylko gratka dla fanów „Piratów z Karaibów”, ci którzy zamiast oglądać przygody Jacka Sparrowa na ekranie wolą o piratach poczytać, tą publikacją będą zachwyceni. Sprawdzi się ona również dla młodszych odbiorców, niż dedykowane są filmy z udziałem Jacka Sparrowa. „Jolley-Rogers. Statek widmo” to tylko jedna z przygód Matyldy i Jima, po którą warto sięgnąć z naszymi dziećmi. To świetna pozycja, która może przyczynić się do zainteresowania literaturą przez nasze pociechy, a jak wiemy czytanie rozwija.

Recenzja napisana dla zamkniętego portalu Polacy nie gęsi

Jessica Khoury - „Zakazane życzenie”


Masz do spełnienia trzy życzenia, co wybierzesz? Kto z nas nie zna przygód Alladyna, każdy choć raz poznał tę historię. Opowieść o chłopcu, który znalazł lampę z dżinnem mającym spełnić każde życzenie tego, kto dzierży ów przedmiot. A jakby tak opowiedzieć tę samą historią, znaną od lat w inny sposób? Mało kto z nas lubi odgrzewane raz po raz kotlety, ale czasami można poczuć się zaskoczonym. Pani Jessica Khoury postanowiła przedstawić nam historię Alladyna inaczej, od nowa… Jak zaprezentowało się „Zakazane życzenie” o którym dzisiaj chciałabym opowiedzieć?


„Karą za każde kłamstwo jest prawda, która prędzej czy później zawsze wychodzi na jaw”

„Zakazane życzenie” mocno mnie zaintrygowało, kiedy po raz pierwszy usłyszałam, iż taka powieść pojawi się  na polskim rynku wydawniczym. Od razu zapisałam ją sobie, jako książkę „do przeczytania” i tylko czekałam na okazję. Jaka się okazała, o tym dowiecie się za chwilę. Najpierw co nie co, na temat autorki tejże książki. Jessica Khoury jest bardzo ciekawą osobą, w czasie kiedy nie pisze spędza czas z rodziną lub graniu w gry komputerowe, a swoją pierwszą powieść napisała w wieku…czterech lat! Nie będę ukrywała, że miałam spore oczekiwania wobec „Zakazanego życzenia”, bardzo lubię opowieść o Alladynie, więc z pewnymi obawami sięgnęłam po powieść autorstwa Jessicy Khoury.

Zahra jest dżinnem, zniewolonym w lampę. Musi w niej przebywać tak długo, dopóty nie trafi na osobę, która wyzwoli ją z lampy, wtedy musi spełnić trzy życzenia, jakie wypowie jej pan. Po czym znowu trafia do naczynia i czeka na swojego nowego władcę. Kiedy Alladyn znajduje lampę, ta leży zapomniana od prawie 500 lat. Zahra bardzo pragnie wyzwolić się z więzienia jakim dla niej jest lampa i wieść życie wolnego dżina. Niespodziewanie dla niej, jak i samego Alladyna, wytwarza się więź, która może okazać się zgubna w skutkach.

Całą historię poznajemy z punktu widzenia dżina, co sprawia, że cała historia nabiera bardziej magicznego aspektu. Od pierwszych stron jesteśmy wciągnięci w fabułę i ciężko oderwać się od lektury, to wynik narracji pierwszoosobowej, która pozwala nam niemal od początku utożsamić się z główną bohaterką. Choć miałam spore oczekiwania wobec „Zakazanego życzenia” obawiałam się, iż całość mocno mnie rozczaruje. W efekcie, ani się nie zawiodłam, ale też w trakcie lektury nie zauważyłam jakiegoś wielkiego efektu wow. Jednakże „Zakazane życzenie” to powieść, która wciąga, która pozwala na całkowite wciągniecie się w akcje książki. Nieoczekiwane zwroty akcji i powoli rozwiązująca się tajemnica Zahry. Zakończenie zaś sprawia, że czujemy pewien niedosyt i chcielibyśmy poznać dalsze losy dżina z lampy.

Postacie w „Zakazanym życzeniu” są niezwykle barwne i kryją za sobą wiele twarzy, które poznajemy w trakcie lektury. Każdy z bohaterów jest inny, każdy w sobie wiadomy sposób intryguje. Osobiście mam mocno mieszane uczucia zarówno co do Alladyna, jak i Zahry. Nie mogę jednoznacznie opowiedzieć się, czy ich polubiłam czy nie. Postacią, która szczególnie mnie zaintrygowała była księżniczka Kaspida, która jak osobę urodzoną w królewskiej rodzinie przejawiała ciekawe zainteresowania.

Czytając „Zakazane życzenie” odniosłam wrażenie, że to książka dla nieco młodszego czytelnika, ale ja absolutnie w trakcie lektury się nie nudziłam. Warto było sięgnąć po coś, co kwalifikuje się bardziej jako literatura młodzieżowa i poczuć się trochę młodziej, niż w rzeczywistości. Przyznaję się bez bicia, że z ogromną przyjemnością poznałabym dalsze losy Zahry i Alladyna, gdyż całość bardzo mi się podobała. Lubię baśniowe opowieści, które przynoszą czytelnika w inny, zupełnie magiczny świat. To czasami wspaniała odskocznia od normalności i obowiązków życia codziennego.


Podsumowując „Zakazane życzenie” to co prawda powieść przeznaczona dla młodszego odbiorcy, ale i starszy czytelnik znajdzie w niej coś dla siebie. Baśniowa opowieść, która porwie nie jednego, nowa wersja znanej wszystkim historii. Warto sięgnąć po książkę Jessicy Khoury, gdyż niesamowita fabuła i pomysłowość to coś, co ją wyróżnia i na pewno nie pozwala o niej tak szybko zapomnieć. 

Kilka ciekawostek na mój temat

Pomiędzy recenzjami postanowiłam przedstawić Wam po raz kolejny kilka ciekawostek na temat mojej osoby. Poprzedni tego wpis pojawił się 13 października 2015 roku, a od tego czasu sporo ciekawego można dodać. Zmieniło się sporo, a taki offtopowy post czasami się przyda. W poprzedniej odsłonie mówiłam m.in. o mojej miłości do kotów, czy kolekcji biletów i torebek, a także o tym, ze nie oglądam telewizji. Tym razem powiem Wam o...


Fakt #1 Mam zapędy do szycia, szydełkowania itp. czynności, ale mam słomiany zapał i nie potrafię zabrać się za naukę tych wymienionych czynności.

Fakt #2 Choć zaczęłam kurs na prawo jazdy cztery lata temu, dalej nie posiadam tego dokumentu. Tak się kończy, kiedy brakuje czas na zapisanie się na egzamin praktyczny... jeździć umiem, ale cóż dokumentu brak.

Fakt #3 W październiku 2016 roku wzięłam ślub, jeszcze do niedawna (no dobra 3,5 roku temu, zresztą nawet i po zaręczynach nie było to takie wiadome) wydawało mi się, że tak szybko to nie nastąpi.

Fakt #4 Niedługo na świecie pojawi się nowy człowiek, już się pojawił, ale jeszcze nie zdążył ujrzeć naszego świata. Niespodziewanie, ale bardzo chciany młody człowiek. Nie mogę się doczekać! Wiem, że moje życie mocno się zmieni i odbije się to również na blogu, ale zamierzam połączyć macierzyństwo z blogowaniem. Lubię czytać książki i pisać tego bloga, więc jeszcze nie zamierzam go opuszczać.

Fakt #5 Mam bzika na punkcie zegarków na rękę i to stosunkowo nowy bzik, jeden to dla mnie za mało. Trzeba sobie urozmaicać.

Fakt #6 Nie posiadam prawa jazdy, ale jestem właścicielem samochodu! I wiecie nie współwłaścicielem, ale głównym właścicielem. Mam nadzieję, iż kiedyś usiądę w cudownym W124 za kierownicą.

Fakt #7 Zaczęłam słuchać rapu i bardzo rzadko sięgam po muzyką rockową, o metalowej nie wspominając. Dawne ulubione zespoły poza RHCP i 30 Seconds To Mars (które wciąż dosyć często słychać w moich głośnikach), są praktycznie przez mnie nie słuchane. W moich głośnikach gości rap chrześcijański, niedawno opowiadałam Wam o albumie Atomistyka, pisząc ten post przesłuchuje nową płytę Tau - On.

Fakt #8 Powoli staję się planszówkoholikiem, uwielbiam grać w gry planszowe. Powoli zbieram(y) kolekcję.

Fakt #9 Masowo wywołuje zdjęcia, nie lubię oglądać zdjęć na komputerze, ale właśnie w wersji papierowej, namacalnej. Zawsze zbieram sobie większą ilością i potem je wywołuje, robię to ze względów praktycznych, żeby nie biegać z kilkoma zdjęciami do wywołania.

Fakt #10 Zbieram stare aparaty, te działające i nie. Niektóre pełnią funkcję wyłącznie dekoracyjną, inne są czasami używane. Poluję na aparat dwuobiektywowy, ostatnio widziałam taki na giełdzie staroci, ale nie miałam przy sobie gotówki.

Ostatnim razem było 20 faktów, tym razem zebrałam dla Was 10, żeby się powtarzać. Coś Was z tego zaskoczyło?




Edgar Allan Poe - „Opowieści tajemnicze i szalone”


Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z twórczością Edgara Allana Poe wpadłam po uszy. Mroczne opowieści, które wciągają bez reszty i czytamy je ze ściśniętym w gardle serce i jeżącymi się włosami na rękach. Panem Poe i jego dziełami zafascynowałam się w wczesnych studenckich latach. Kiedy dowiedziałam się, iż za pośrednictwem Wydawnictwa Nasza Księgarnia ukaże się zbiór kilku jego opowiadań, wiedziałam, że to obowiązkowa pozycja na mojej półce. Dziś właśnie opowiem Wam o „Opowieściach tajemniczych i szalonych”.

Wydanie opowieści Edgara Allana Poe jakie otrzymujemy od Wydawnictwa Nasza Księgarnia jest warte uwagi, bowiem zawarte tutaj opowiadania (dokładnie cztery, ale każde wprawiające nasze serce w szybsze bicie) opatrzone są niesamowitymi ilustracjami autorstwa Gris Grimly. Postaci Edgara Allana Poe przybliżać nie będę, gdyż jest to pisarz o którym każdy choć raz usłyszał. Jak dowiadujemy się z informacji na książce oryginalne wersje zostały tu nieznacznie zmodyfikowane.

W „Opowieściach tajemniczych i szalonych” jak już wspomniałam wcześniej znajdziemy cztery opowiadania spod pióra E.A. Poe, a dokładniej mówiąc są to: „Czarny kot”, „Maska czerwonej śmierci”, „Żaboskoczek” oraz „Upadek domu Usherów”. Z zawartych tutaj opowiadań przeczytałam to pierwsze, które jak pamiętam wywarło na mnie przerażające wrażenie. Z ogromnym zapałem podeszłam do lektury tych czterech opowiastek. Wiedziałam czego spodziewać się po twórczości pana Poe, dlatego nie obawiałam się rozczarowania. Bałam się tego, iż po lekturze opowiadań nie będę mogła zmrużyć oka.

Wszystkie opowiadania czyta się naprawdę szybko, ale lekturę bez wątpienia umilają i czynią ja bardziej atrakcyjną. Rysunki autorstwa Grisa Grimly potrafią także niesamowicie wystarszyć. Piorunujące wrażenie zrobiło na mnie opowiadanie pod tytułem „Maska czerwonej śmierci”, którego wcześniej nie poznałam. „Żaboskoczek” naprawdę mnie przeraził, pod względem tego jak okrutna może być zemsta za ciągłe zniewagi i szyderstwa. „Czarnego kota” znałam już wcześniej, ale ponownie wywarł na mnie podobne wrażenie jak przed trzema laty (link). „Upadek domu Usherów” skojarzył mi się z pewnym filmem, który kiedyś fragmentarycznie widziałam, jednak samo opowiadanie napełniło mnie strachem i grozą.


Opowiadania Edgara Allana Poe to idealna rozrywka na wieczór. Gwarantuję, że opowieści które znajdują się w zbiorze sprawiają, że ciężko się od nich oderwać, kiedy już rozpocznie się lekturę. Historie amerykańskiego pisarza nie przypadną jednak wszystkim do gustu, jeżeli nie lubicie opowieści mrocznych, przytłaczających i jednocześnie odrobinę brutalnych ta pozycja wam się nie spodoba. Jest to też jednak z drugiej strony klasyka literatury, którą w jakimś małym stopniu warto poznać. Ze swojej strony mogę serdecznie polecić „Opowieści tajemnicze i szalone”, gdyż są to opowiadania, które przyśpieszają bicie serca, a najnowsze wydanie od wydawnictwa Nasza Księgarnia jest naprawdę obłędne. 

Sophie Daull „Camille. Moja ptaszyna”


Życie pisze nam takie scenariusze, którą mogą zmrozić krew w żyłach, czasami w jednym momencie wali się cały nasz świat. Śmierć bliskiej osoby może całkowicie zburzyć to co poukładane. Dzisiejszą książkę napisało samo życie, chciałabym opowiedzieć wam o „Camille. Moja ptaszyna”.


Zanim opowiem Wam o tej wzruszającej książce to przybliżę nieco postać autorki. Sophie Daull jest francuską aktorką teatralną. „Camille. Moja ptaszyna” to jej debiut literacki, w swojej kolejnej książce („La suture” - „Szew”) napisała o swojej tragicznie zmarłej matce. Ta, którą miałam okazję przeczytać opowiada o największej tragedii jaka spotkać może rodzica – śmierci dziecka.

W życiu autorki doszło do ogromnej tragedii, niespodziewanie zmarła jej szesnastoletnia córka. Nic nie wskazywało, że życie młodej dziewczyny może skończyć w ułamku chwili. Zniknęła po czterodniowej gorączce, która pojawiła się znienacka i dokonała w organizmie takich zniszczeń, iż doszło do najgorszego. Książka, którą możemy przeczytać to wspomnienia z ostatnich dni życia Camille, to prawdziwe wyznanie matki, która zmaga się z śmiercią jedynego dziecka.  

Temat jaki porusza autorka nie należy do najłatwiejszych, niejednokrotnie nie chcemy myśleć o śmierci. Kiedy niespodziewanie pojawia się w naszym życiu i zabiera kogoś najbliższego, przypominamy sobie o kruchości ludzkiego życia. W książce „Camille. Moja ptaszyna” nie znajdziemy lamentu matki nad stratą ukochanego dziecka. Sophie Daull przeplata w swoich wspomnieniach wątki humorystyczne z towarzyszącym jej smutkiem. Jak dowiadujemy się z informacji zawartej na okładce autorka pisała, aby nie zapomnieć Camille.

Czytając „Camille. Moja ptaszyna” poznajemy relację matka – córka jaka łączyła autorkę z Camille. To niezwykle poruszająca i wzruszająca opowieść.  Choć temat śmierci nie jest tematem łatwym to jednak Sophie Daull napisała swoją książkę w taki sposób, że czyta się ją bardzo szybko. Niespodziewanie dotarłam do końca, choć myślałam, że ze względu na zawarty temat czytanie zajmie mi nieco więcej czasu. Nie można jednak powiedzieć, że książkę czyta się lekko, niejednokrotnie w trakcie lektury trzeba było się zatrzymać, zastanowić. To co wydawać się może wstrząsające to fakt, iż wszyscy lekarze do których dzwonili rodzice Camille zdawali się bagatelizować objawy dziewczyny. Czytając tę książkę nie sposób zastanowić się nad tym jak kruche jest nasze życie i jak szybko może zgasnąć. To głębokie wyznanie matki, jej sposoby poradzenia sobie z pustką jaka pozostała, to coś z czym boryka się każdy z nas po niespodziewanej śmierci bliskiej osoby.

„Camille. Moja ptaszyna” to na pewno książka, po którą warto sięgnąć. Opowieści, które wydarzyły się naprawdę zawsze wzmagają we mnie silniejsze uczucia, czytając powieść autorstwa Sophie Daull dałam się ponieść jej historii, emocjom, które towarzyszyły jej w tych trudnych dla niej chwilach. „Camille. Moja ptaszyna”, to książka, która zapada w pamięci, która nie pozwala o sobie zapomnieć. Jeśli lubicie historie oparte na prawdziwych wydarzeniach, ta pozycja może wam przypaść do gustu.

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego i możliwość przeczytania bardzo serdecznie dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca


Co mi w duszy gra: Anatom "Atomistyka"


Dzisiaj nie będzie o książce, nie będzie to też typowa recenzja, bo od premiery minęło już niemalże pół roku. O albumach muzycznych piszę rzadko, więc wybaczcie mi wszystkie możliwe niedociągnięcia. 


W moim przypadku rap był gatunkiem, który wybrzmiewał w moich głośnikach poprzez konkretne utwory, nigdy nie był tym wiodącym. Zaczęło zmieniać się to w 2015 roku za sprawą mojego męża, który początkiem owego roku przechodził przez najtrudniejszą cześć swojego nawrócenia, trafił wtedy na kilka utworów Tau, które podesłał mi. Nie od razu zamieniłam rock na rap w głośnikach. Na początku tylko gościł, a potem zajmował coraz większą cześć. Dzisiaj rap chrześcijański to mój ulubiony gatunek muzyczny. Długo nie miałam w tej sferze ulubionego wykonawcy, cały czas jako tego ukochanego artystę wymieniałam Johna Frusciante (znanego z Red Hot Chili Peppers), wraz z premierą albumu Młodych Wilków 2016 ktoś inny zajął miejsce pana Frusciante, który trzymał się na nim od roku 2007, czyli aż 10 lat! Tym wykonawcą jest Anatom, a ja dzisiaj opowiem Wam o jego albumie Atomistyka.

Anatom, polski raper, który zadebiutował w piętnastu lat jako B.A.K.U., to był rok 2007. Osiem lat później daje się poznać jako Anatom (więcej). W 2016 roku Kuba, bo tak naprawdę nazywa się nasz artysta, debiutuje w Bozon Records swoim albumem Atomistyka. To nie rodzaj muzyki, który może nie przypaść do gustu każdemu, ale myślę, że warto dać mu szansę.

Już kiedy wyszedł pierwszy singiel promujący Atomistykę, "Pośpieszny" wiedziałam, że cała płyta może nieźle pozamiatać. Nie myliłam się. Po pierwszym odsłuchu albumu byłam w ogromnym muzycznym szoku. Trzyma on poziom od pierwszego utworu (to właśnie wspominany już "Pośpieszny") do ostatniego, a jest ich czternaście. Niektóre z nich mogłam usłyszeć na żywo na pół roku przed wydaniem płyty podczas koncertu Tau w bielskim Rude Boyu (o jednym spotaniczym wyjeździe pisałam wam kiedyś tutaj). W tamtym momencie w pamięć zapadła mi piosenka pod tytułem "Zakręceni", która do dzisiaj bardzo mi się podoba. Nie potrafię jednak wyszczególnić tego jednego utworu, który najbardziej do mnie trafia. 
Album zamawialiśmy w preorderze i otrzymaliśmy krążek z autografem.

Tracklista:
  1. Pośpieszny
  2. Telegram
  3. Niebo jest tam
  4. Miesiąc miodowy
  5. Walcz
  6. Alarm
  7. Zakręceni
  8. Sam
  9. Jesteś, który jesteś
  10. Nie zadręczaj się
  11. Talitha Kum
  12. Świątynia
  13. Uwielbiam uwielbiać
  14. Gdzie Ty byłeś
Cała Atomistyka niesamowicie ładuje mi baterie, gdyż zawarte na trackach teksty potrafią zmotywować. Zmuszają także do zatrzymania się i przemyślenia niektórych spraw. Przede wszystkim nikt nikogo nie próbuje na siłę nawracać w tekstach. Od zawsze (z małymi przerwami) lubiłam teksty, po których chce się żyć, które napędzają nas w bolączkach życia. To wszystko znajduje w tym albumie

Ostatnimi czasy słucham utworów wyrywkowo przecinając je innymi. Nie dawno premierę miał nowy utwór Anatoma - "Dreamliner", który trzyma poziom zaprezentowany na Atomistyce. Mówiąc o Anatomie nie można zapomnieć o jego "występie" w Młodych Wilkach 2016, gdzie na utworze wspólnym ("Dla Nas") zaprezentował się jako jeden z lepszych, a jego utwór indywidualny jest naprawdę dopracowany i dobry, choć trzeba się w niego słuchać, aby go docenić ("Przepis na sukces").

Nigdy nie sądziłam, że mój muzyczny świat przejdzie taką metamorfozę, że znajdzie się artysta, który zepchnie mojego Fru na drugie miejsce. Niestety to co teraz tworzy John nie jest tym, co mnie zachwyca, więc to może była kwestia czasu? Zachęcam Was do zapoznania się z twórczością Anatoma, wszystkie utwory podlinkowałam. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła pojechać na jego koncert, póki co to niemożliwe.