Joyce Maynard - Ostatni dzień lata


Znienacka w naszym życiu może zmienić się wszystko. Uporządkowany pozornie świat może zmienić jedno spotkanie. Sytuacja może zmienić się poprzez jedno słowo, już na zawsze. Każdy chyba wie o czym mówię, bo przecież są chwile, które przewracają nasz świat do góry nogami i sprawiają, że nic już nie będzie takie jak kiedyś. Zwracam na to uwagę ze względu na książkę o jakiej chciałam dzisiaj opowiedzieć, a mianowicie „Ostatnim dniu lata” Joyce Maynard.


Nie czytałam nigdzie opisu książki, nie czytałam żadnej recenzji, ale kiedy zobaczyłam „Ostatni dzień lata” jako możliwość wyboru w rozdawajcie na Książkowych Wyliczankach poczułam, że to książka dla mnie i właśnie takiej powieści potrzebuje. Nie spotkałam się wcześniej z twórczością autorki, ale do lektury przystąpiłam bardzo chętnie. Zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać, po opisie stwierdziłam, że nie będzie to typowy romans, co mnie ucieszyło.

Całą historię poznajemy przez pryzmat chłopca, wchodzącego dopiero w nastoletnie życie, Henry’ego, który mieszka ze swoją matką w małym miasteczku Holton Mills. Henry nie ma łatwego życia, mieszka z matką, która praktycznie nie wychodzi z domu, musi, choć nie do końca chce spotykać się ze swoim ojcem i jego nową żoną. We wrześniowy weekend, tuż przed rozpoczęciem zajęć w szkole, spotyka w sklepie mężczyznę, który przedstawia mu się imieniem Frank – mężczyznę, którego życie mocno poturbowało i dało w kość. Wspólnie z matką zabierają Franka do domu, nie wiedzą kim jest, ale wiedzą, że potrzebuje pomocy. Pojawienie się Franka na wrześniowy weekend w domu Henry’ego i jego mamy przyniesie wiele zmian i konsekwencji.

„Ostatni dzień lata” już od pierwszej chwili wzbudził we mnie wiele emocji, przede wszystkim, że cała opowieść opowiadana była oczami trzynastolatka, który był tylko obserwatorem głównych zdarzeń. Niezwykle podobało mi się właśnie to, że to właśnie Henry zaznajamiał nas z historią, gdyż w jego słowach miłość, zaufanie wydawało się lekkie i prawdziwe i rzeczywiście widziało się, że nie jest to bezstronne. Choć całość czyta się dosyć lekko, to jednak nie porusza się tutaj tematu lekkiego, bowiem z zaufaniem jest współcześnie ciężko. Bohaterowie tej książki nie tylko zaufali, ale też pozwolili sobie na poznanie drugiego punktu widzenia. Niewątpliwie ciężko jest nam pomóc osobie, której nie znamy, a tym bardziej zabrać ją do własnego domu. Henry i jego mama to uczynili, a w zamian dostali więcej, niż oczekiwali.

Wciągnęłam się od pierwszej strony, była to książka piękna i mądra. Nie podejrzewałabym, że „Ostatni dzień lata” okaże się tak wspaniałą i wartościową lekturą. Nie żałuję, że się na nią skusiłam, bowiem otrzymałam powieść, której w danej chwili potrzebowałam, która nadaje się na czytanie w każdym momencie. Wiem, że jeżeli kiedyś będę miała okazję przeczytać inne dzieło Joyce Maynard z pewnością sięgnę, bowiem „Ostatni dzień lata” mnie zachwycił.

Książka wygrana w konkursie/rozdawajcie na Książkowe Wyliczanki.


Nie lubię poniedziałku (1971)


KOMEDIA OBYCZAJOWA
POLSKA | 1971
REŻYSERIA I SCENARIUSZ: TADEUSZ CHMIELEWSKI

Nie lubię poniedziałku! Serio, nie dlatego, że to początek tygodnia i tak dalej, ale osobiste względy na to wpływają. Jednak poniedziałek jest najmniej lubianym dniem tygodnia właśnie. Wiążę się to z tym, że trzeba po weekendzie wrócić do pracy, szkoły. Poniedziałki bywają również pechowe, o czym zapewnia nas polska komedia o tytule „Nie lubię poniedziałku”.


Mój D. wziął sobie za cel zaznajomić mnie z polskim kinem, dlatego też oglądając razem jakiś film wybieramy polskie produkcje. Nie będę ukrywała, że głownie komedie, i te nowsze i te starsze. Dlatego też wybór padł na „Nie lubię poniedziałku”, które bardzo mi się podobało i rozbawiło niemal do łez, ale po kolei.

Do Warszawy przylatuje przedsiębiorca z Włoch, którego od momentu przylotu prześladuje pech. Mija się z osobami, które mają go odebrać, wpada przez pomyłkę do Biura Matrymonialnego. W tym samym momencie w Warszawie pojawia się zaopatrzeniowiec Zygmunt Bączyk z Sulęcic, który poszukuje pewnej części, od razu trafia on na taksówkarza, który odjeżdża mu, zanim ten wsiada do taksówki. Choć główna akcja filmu opiera się na Francesco Romanellim, to jednak wszystkie występujące w filmie postacie w którymś momencie z nim spotykają.

Co tu dużo mówić, to bardzo dobra komedia! „Nie lubię poniedziałku” to całkiem sprawne, przyjemne i zarazem lekkie kino, które nie wymaga od widza zbyt wielkiego skupienia. Niemal od początku filmu na twarzy pojawia się uśmiech, który nie znika do końca seansu. Już wiem, że to film, do którego będę wracała, bo rzadko trafiam na komedie, które naprawdę mnie bawią. A fakt, że to produkcja polska cieszy jeszcze bardziej.

„Nie lubię poniedziałku” to produkcja z czasów komunizmu, a podobała mi się bardziej, aniżeli nie jeden nowoczesny film. Proste zdjęcia, minimalizm i kultura, ale to wszystko tworzy bardzo dobry film. To na pewno perełka polskiej kinematografii (wg mojej opinii, ale co ja znam się na filmach). Zaciekawiła i zaintrygowała mnie postać Francesco Romanelli’ego, którego grał Polak – Kazimierz Witkiewicz – gdyby  nie to, że przed seansem oglądałam co to za film na filmwebie pewno bym się nie zorientowała. Był znakomity i całkowicie przekonujący w swojej roli, myślę, że nie jeden dał się oszukać. W filmie wystąpił, także Bohdan Łazuka, który grał samego siebie, a jego rola był zabawnym przerywnikiem całej akcji, nie mogłam tego elementu nie zaznaczyć, gdyż dosyć mocno zapadł mi w pamięci.


Jeśli miałabym polecić jakiś polski film do obejrzenia, a tym bardziej komedię, to bez wahania odpowiem „Nie lubię poniedziałku”. Dawno, naprawdę dawno nie oglądałam polskiej komedii, która wywołała prawdziwy uśmiech, aniżeli ten sztucznie wymuszony. Polecam, warto!

Mats Strandberg, Sara B. Elfgren - Klucz


Magia? Wierzysz w nią? Co byś zrobił/a gdyby okazało się, że jesteś Wybrańcem, który musi uratować świat przed apokalipsą, która zbliża się nieuchronnie? Czy ufać samemu sobie, czy jednak komuś powiedzieć? Jak powstrzymać zbliżający się koniec? Przed takimi pytaniami stanęli bohaterowie książki Matsa Strandberga i Sary B. Elfgren pod tytułem „Klucz” o której dzisiaj pragnę opowiedzieć.


„Klucz” to już trzecia i ostatnia część o Wybrańcach z Engelsfors. Muszę powiedzieć, że zaciekawiły mnie losy Linnei, Vanessy, Anny – Karin i Minoo, byłam ciekawa co z nim dalej, a także jaki będzie finał całej trylogii. Poprzednie dwie części: „Krąg” i „Ogień” wzbudziły we mnie wiele skrajnych emocji i choć nie były górnolotną literaturą przyjemnie się je czytało, szczególnie na odpoczynek od wszystkich wydarzeń dnia. Jaki okazał się „Klucz” ?

 W „Kluczu” Wybrańcy muszą zmierzyć się nie tylko z niedawnymi tragicznymi wydarzeniami, ale także ze Złem, które przybiera na sile. Po piętach depcze im Rada, która tylko czeka na ich błąd, a przede wszystkim nie wierzy, że Vanessa, Anna – Karin, Linnea i Minoo mają szanse na definitywne pokonanie demonów. Są zdolni twierdzić, że Krąg wybrany przez Obrońców można zastąpić każdym, w którym będzie Minoo.

Miałam duże oczekiwania wobec tego tomu. Ostatni, więc powinien czymś zaskoczyć – myślałam. Nie boję się tego powiedzieć, że trochę się zawiodłam. „Klucz” był zdecydowanie najsłabszy ze wszystkich. Owszem, wciąż czytało się go szybko, jednak wydawało się, że bohaterom wszystko idzie łatwo i bez wysiłku. Był to tom przewidywalny, choć autorzy wiele tajemnic postanowili odkryć właśnie w tej części, choć udało się parze autorów mnie zaskoczyć w pewnym momencie. W sumie to trochę smutne, że ten ostatni tom okazał się być najsłabszym, a tak inaczej zapowiadała się ta historia.

Inna kwestia to taka, że już dawno przeminęły mi lata nastoletnie, dlatego też proszę o wybaczenie, że patrzę na nią nieco doroślejszym okiem. Jest to seria ciekawa, jednak dla starszego może okazać się zbyt przewidywalna i w niektórych momentach zbyt mocno wyidealizowana. Bohaterowie mnie nie przekonują, choć może to już kwestia mojego wieku, choć obdarzyłam sympatię główne bohaterki. Widzę też pozytwy, gdyż jest to historia lekka w czytaniu, której język nie jest wyszukany i zbyt skomplikowany, a czasami człowiek potrzebuje sięgnąć po coś mniej wymagającego i właśnie wtedy można sobie sięgnąć po tą serię, która czyta się ekspresowo, wbrew jej objętości.
Na zakończenie całej serii muszę powiedzieć, że to bardzo ciekawa magiczna seria dla młodzieży, której akcja dzieje się w niby niepozornym miasteczku, nadaje to tajemniczości i całego klimatu. Szczerze powiedziawszy najlepiej czytało mi się tom pierwszy, choć przy drugim urzekła mnie cała akcja, to gdzie zgromadziło się zło. Lekka, przyjemna, ale momentami trochę przerażająca saga dla nastolatków, w której może i dorosły znajdzie coś dla siebie.

*  Drażniły mnie liczne literówki, jednak z racji, iż ten fakt nie miał wpływu na moją ocenę nie zamieściłam tego w recenzji.

Tom I

Tom II

Ernest Teodor Amadeusz Hoffmann - Opowiadania


Czasami nie ma się siły na dłuższe powieści, wtedy najlepszym rozwiązaniem są opowiadania. Tak właśnie postąpiłam w okresie świąteczno – noworocznym i sięgnęłam po Opowiadania E.T.A Hoffmanna. Był to dobre posunięcie, ale o tym w dalszej części.

Książka o tytule „Opowiadania” bardzo długo leżała na mojej półce, aż w końcu postanowiłam po nią sięgnąć. Ernest Teodor Amadeusz Hoffmann jest niemieckim pisarzem z epoki romantyzmu, uważany jest za prekursora fantastyki grozy, który wywarł wpływ na twórców takich jak m.in. Edgar Allan Poe, Howard Philips Lovecraft, czy czy rodzimy Stefan Grabiński.


Czytając „Opowiadania” Hoffmanna nawet nie zauważyłam faktu, iż jest to literatura XIX – wieczna. Historie zawarte w zbiorze bardzo mi się podobały i czytałam je z zapartym tchem. Tylko jednemu z opowiadań nie sprostałam, ale zamierzam do niego powrócić.  W zbiorze znalazły się następujące historie: „Złoty garnek”, „Ordynacja”, „Ślub”, „Historia o dziadku do orzechów i o królu myszy”, „Wybór narzeczonej”, „Panna de Scudery” oraz „Narożne okno”.

Historią, której nie podłołam jest „Złoty garnek”, była dla mnie zbyt rozwlekła, ale wrócę do niej na pewno. Kolejna „Ordynacja” bardzo mnie przeraziła, szczerze. Historia pewnego zamku, który skrywał mroczną tajemnicę, w której autosugestia mieszała się ze zdrowym rozsądkiem. Nieskomplikowana, krótka i dająca do myślenia. „Ślub” z kolei od samego początku wiązał się z tajemnicą, mamy w nim także w nim polski akcent – powstanie kościuszkowskie. Do domu burmistrza przybywa tajemnicza pani z polecenia księcia. Po niedługim czasie zauważają, iż kobieta jest przy nadziei, a jej twarz cały czas przyozdabia welon, którego nigdy nie zdejmuje. Kolejna z historii jest chyba powszechnie najbardziej znana: „Historia o dziadku do orzechów i o królu myszy”, to opowiadanie napisane w formie baśni, z pięknymi miejscami do wyobrażenia, to historia konfliktów, które rozpoczęte w przeszłości mają swoją kontynuację w przyszłości. Historia lekko fantastyczna, ale przyjemna. „Wybór narzeczonej” to bardzo ciekawe ujęcie walki kilku panów o względny pięknej młodej dziewczyny, dużo tutaj magii, ale i sposób w jaki dokonano wyboru interesujący. „Pannę de Scudery” czytało mi się najprzyjemniej ze względu na tajemniczy wątek kryminalny. „Naróżne okno” to już historia tworzenia historii, brzmi jak masło maślane, ale tak to wygląda. Opowiadanie w formie dialogu pomiędzy dwoma mężczyznami, o tym co można stworzyć z zwykłego obserwowania rzeczywistości.

Nie chcę zdradzać zbyt wiele z tych opowiadań, dlatego też po krótce opisałam tylko, czego dotyczyły. Czytało się je przyjemnie, nie żałuję, że wybrałam właśnie tę książkę na okres świąteczno –noworoczny, choć miałam w planach skończenie jej jeszcze przed nowym rokiem. I choć wszystkie opowiadania mają już trochę lat, nie straciły na swojej aktualności i warto po nie sięgnąć. Nie zdołałam przeczytać tylko jednego, ale czasami już tak jest. Niemniej jednak polecam gorąco twórczość E.T.A. Hoffmanna.

Książka przeczytana w ramach wyzwania własnego: CZYTAM STARĄ LITERATURĘ

Gnaj do celu w PRLu


Czasami zwyczajnie nie ma się ochoty na oglądanie filmu, a pogoda za oknem nie sprzyja spacerom, a patrzeć się na siebie nie można. Szukając rozwiązania pokazuję dzisiaj grę planszową, i taki sposób spędzenia wspólnego czasu, który rozbawi, zintegruje i tak dalej.


Decyzję o zakupie gry planszowej powzięliśmy wspólnie z moim D., żeby urozmaić wspólne spędzenie czasu, bo „Heroes III” [komputerowa gra strategiczna dla będących nie w temacie] mówiąc szczerze po prostu się nam znudził, postanowiliśmy, więc zainwestować w coś nowego i planszowego. Długo szukaliśmy idealnej gry, aż w końcu natrafiliśmy na „Gnaj do celu w PRLu”. Kupiliśmy i czekaliśmy [na przesyłkę rzecz jasna]. Gra przyszła w Sylwestra, a więc dokładnie wtedy postanowiliśmy po raz pierwszy ją wypróbować.

Pierwsze wrażenie


Było ono moim osobistym doświadczeniem, gdyż odpakowałam grę w samotności, ale było ono bardzo pozytywne. Po pierwsze: plansza, przejrzysta, od razu wiadomo co gdzie. Po drugie rekwizyty: kopie rzeczywistych kartek na towary, które dosłownie służą jako rekwizyt to ciekawe umilenie gry, do tego dochodzi nam książeczka mieszkaniowa i pieniądze. Właśnie one były ostatecznym argumentem za kupnem tej gry, gdyż są to kopie (trochę mniejsze) rzeczywistych pieniędzy z czasów PRLu (a my dołożyliśmy tych prawdziwych, a co się będziemy J). Zasady gry są przejrzyste i łatwe: wygrywa ten, który jako pierwszy kupi samochód, czyli cel wielu rodzin w czasach Rzeczypospolitej Ludowej. Zapomniałam o kilku elementach, oprócz książeczki, otrzymujemy planszę na towary reglamentowane i owe produkty, które są jednak napisem na kartoniku z kolorem naszego pionka.

Zasady



Wspomniałam już wcześniej o zasadach, że są przejrzyste i jasne. Graczy maksymalnie może być czwórka, gdyż tyle mieszkań jest na planszy. Każdy z graczy ma prawo do posiadania 1 mieszkania (M2), które zajmuje dwa pola, każdy ma także prawo do zakupu jednego z czterech zakładów: Zegarmistrza, Fotografa, Fryzjera, Krawca. W razie wątpliwości łatwo można odszukać nurtujące nas zagadnienie w przygotowanej książce, gdyż jest ona w czytelny sposób przygotowana.

O samej fabule gry


Gnaj do celu w PRLu to gra przeznaczona od 2 - 4 graczy, w wieku od 8 lat. Jak sama nazwa wskazuje gnamy do celu w czasach komunistycznych. Jak wiadomo posiadanie samochodu w czasach peerelowskich było luksusem, na który nie każdy mógł sobie pozwolić. Gra wydaje się prosta, ale tak nie jest. Na samym początku każdy z czterech graczy otrzymuje taką samą kwotę (tj. 222950 zł), jednak nie musimy każdemu graczowi wydawać tych samych nominałów (a uwierzcie, że przy 4 graczach jest to niezwykle trudne), a także kartki na produkty reglamentowane, książeczkę mieszkaniową (w formie tablicy) i taką samą tablicę na produkty z kartek. Produkty takie jak mąkę, cukier, mięso możemy kupować od razu, nawet jeżeli nie posiadamy jeszcze mieszkania, jednak musimy stać w kolejkach (no, chyba, że posiadamy Znajomości lub jesteśmy Członkami PZPR), aby sprawdzić swoje miejsce w kolejce rzucamy kostką: 4, 5 lub 6 oczek oznacza, że mamy szczęście i jesteśmy na początku kolejki i możemy zakupić interesujący nas produkt, jeżeli zaś liczba oczek jest mniejsza musimy czekać do następnego rzutu kostką. Po zakupie jakiegoś produktu dostajemy kartonik z jego nazwą, który kładziemy na naszych tablicach, w kolorze naszego pionka Każdy z graczy musi posiadać mieszkanie, po jego zakupie otwierają się przed nami kolejne możliwości, czyli zakupy wyposażenie naszego przestronnego M2, czyli mebli, telewizora, radia, adaptera, lodówki, odkurzacza, pralki (Frani !). I tutaj podobnie kupować możemy, ale trzeba czekać w kolejce. Jakby gra było tylko takim sobie kupowaniem wszystkiego, aż będziemy mogli kupić nasz wymarzony samochód byłaby nudna, ale tak nie jest. 

Co czyni grę wyjątkową? Na graczy czekają dwa stosy kart z napisem: LOS, a można w nich znaleźć bardzo wiele, na przykład może nam się urodzić dziecko, które przynosi pewne korzyści, ale również przychodzi nam wtedy płacić więcej o 200 zł, po minięciu lub stanięciu na polu: Opłaty, gdzie uiszczamy czynsz za nasze mieszkanie, ale także możemy wygrać w Totolotka, czy zgubić kartki. Możemy także sobie dorobić zajmując się Chałupnictwem, czy otrzymać paczkę od wujka z Ameryki. Dostajemy także możliwość założenia jednego z czterech zakładów, o których wspomniałam już wcześniej. A żeby było jeszcze ciekawej bierzemy udział w strajku, czy wykonujemy czyn społeczny, czeka nas rozliczenie z Urzędem Skarbowym, no i oczywiście możemy być zatrzymani przez MO lub trafić do więzienia.  Do celu jakim jest samochód możemy dotrzeć uczciwie, czekając cierpliwie w sklepowych kolejkach, ale również możemy kombinować. W tym pomogą nam 3 wyjątkowe karty, jakimi są: Znajomości, które swoje kosztują (8000 zł), ale za to nie musimy stać w kolejkach, możemy kupować bez kartek i w specjalnym sklepie „Konsumy” i nie możemy być zatrzymani przez MO czy ORMO, szkopuł w tym, że tracimy je, kiedy trafimy do więzienia; może wstąpić do ORMO, co prawda możemy wtedy kupować w „Konsumach”, jednak wciąż musimy stać w kolejkach w innych sklepach, co ciekawe możemy zatrzymać innego gracza na polu ORMO na 1 kolejkę i zainkasować mandat w wysokości 1000 zł, tracimy legitymację ORMO wówczas, gdy trafimy do więzienia lub weźmiemy udział w strajku, ostatnia karta, która daje nam możliwości to Przynależność do partii, nie stoimy wtedy w kolejkach i cała reszta, choć nie tracimy tej karty po stanięciu na polu więzienia.

Na zakończenie już kilka słów


Gra się przyjemnie i szybko mija czas podczas rozgrywki. Przy mniejszej liczbie osób gra przebiega bardzo szybko, jednak, gdy tylko osób gra czwórka zarezerwować należy sobie więcej czasu. Nie można narzekać na schematyczność gry, gdyż LOS potrafi przynieść niesamowite czasem rzeczy. Podczas gry rzeczywiście możemy przenieść się w świat Rzeczypospolitej Ludowej, gdyż realność bywa przerażająca. Zdarzyło się podczas rozgrywki, że frustrował nas brak możliwości zakupu towaru, stanie po kilka ruchów kostką w sklepowej kolejce. Trzeba to powiedzieć, że „Gnaj do celu w PRLu” to przyjemność na długie godziny, a w taką zimową pogodę to już w ogóle. Testowaliśmy grę w sylwestra, gdzie zapewniła nam nie lada rozrywkę i urozmaiciła ten czas, graliśmy w nią w rodzinnym gronie i za każdym razem podoba nam się coraz bardziej. Tak nawiasem i na koniec mówiąc można się uzależnić.



Stosik grudniowy #22 (#10/2014)

Witajcie moi kochani!

Bardzo spóźniony, ale długo się wahałam czy ma on sens, w końcu jednak uznałam, że tak, więc i jest stosik grudniowy (choć może to zbyt duże słowo). Będzie on jednak trochę nietypowy, inny, niż stosy prezentowane wcześniej, ale o tym za chwilkę. Grudzień był dla mnie miesiącem innym, ale niestety ciągnęło się za mną fatum listopadowe, jednakże mamy nowy rok i nowe nadzieje, a to co było jest tylko wspomnieniem. Dzisiaj trochę inny stos, jednak niemniej zapraszam :)


Książka:


W grudniu w moje ręce wpadła tylko i wyłącznie jedna książka, pomimo urodzin, świąt i próśb o książki zdołałam wyprosić tylko jedną. Brakujące ogniwo do całej mojej serii o Engelsfors, czyli
Klucz Sary B. Elfgren i Matsa Strandberga, która to znajduje się w moim planie czytelniczym na styczeń.

Gra:


Tak dla większej rozrywki w szerszym gronie zdecydowałam się na zakup gry planszowej o nazwie: Gnaj do celu w PRLu. Gra, której akcja toczy się w czasach Rzeczypospolitej Ludowej jest rozrywką na długie godziny i świetnie można się przy niej bawić. Szerzej opowiem o niej w osobnej "recenzji", którą szykuje.

Inne:


Prezentowałam w grudniu swoje chcewajki użytkowe, jedne z nich udało mi się otrzymać w ramach świątecznego prezentu, więc postanowiłam tutaj je Wam pokazać. Są to nakładki Close Up i Makro, które bardzo chętnie używam, a efektu z ich użyciem możecie szukać na blogu zdjęciowym.

Zaciekawiło Was coś z mojego nietypowego stosu? Macie jakieś pytania?


Coś więcej o najlepszych dla mnie książkach w 2014 roku


W swoim podsumowaniu wymieniłam 5 książek, które najbardziej mnie poruszyły w ubiegłym już roku. A tak już ze mną jest, że po 1 stycznia dopada mnie melancholia i wszystko dokładnie analizuje, przeliczam etc., ma to jednak plus, gdyż jeszcze raz pragnę Wam opowiedzieć o tych 5 książkach, które najbardziej mnie poruszyły w 2014 roku. Dwie z nich to książki, wydane już lata temu, a trzy to nowości z 2014 roku. 

Celowo zacznę od tej przeczytanej najwcześniej, czyli Władcy Pierścieni, do całej historii przymierzałam się latami, aż w końcu się udało. Swą podróż do Mordoru z Frodo wspominam bardzo dobrze, niemal do tej pory pamiętam wszystkie przygody jakie razem przeżyliśmy, bo w powieść Johna Ronalda Reula Tolkiena weszłam całą sobą i czułam się jak jeszcze jeden członek Drużyny Pierścienia. Pokochałam Śródziemie, już za sprawą czytanego nieco wcześniej Hobbita i obejrzanych wcześniej ekranizacji, ale to co dostałam dopiero na kartach książki to wszystko przypieczętowały. Czytałam książek przełomem miesiąca stycznia i lutego ubiegłego roku i z czystym sercem mogę powiedzieć, że nie było dla mnie lepszej książki na rozpoczęcie nowego roku, niż właśnie Władca Pierścieni, w swojej recenzji rozpływałam się nad trylogią pana Tolkiena i nadal rozpływać się będę. .
Następnie długo, długo nic mnie nie zachwyciło, aż tak bardzo dopóki w ręce nie trafiło mi Drzewo migdałowe. Zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać, poszłam za ukazaną historią. Patrzyłam na konflikt, który jest dobrze znany z mediów zupełnie innymi oczami. Czytając Drzewo migdałowe miałam w oczach łzy. Jak pisałam w recenzji, że to książka, która pokazuje jak wiele zła robi wojna, także w kwestii marzeń dzieci, jak często podcina skrzydła. Drzewo migdałowe uświadomiło mi jeszcze pełniej, że całe zło wojny polega także na tym, że uniemożliwia, że niszczy marzenia młodych ludzi. Historia tak prawdziwa, że aż do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że na Bliskim Wschodzie dzieją się takie potworności.

Kwiaty na poddaszu, to książka o której czytałam na wielu blogach i w końcu sama musiałam się przekonać, o czym jest. Czytając powieść pani Anderws przecierałam oczy ze zdumienia, że u człowieka może wystąpić taka zmiana, i tak bardzo mogą pieniądze zamydlić oczy. W recenzji pytałam, czy jest jakaś granica, której nie można przekroczyć? Książka przerażająca, o której do dziś myślę z gęsią skórką. Cały czas zastanawiam, jak można posunąć się do takiego działania. Boję się myśleć o tym, że coś takiego mogłoby mieć w ogóle miejsce w rzeczywistości.

Dlaczego Wzorzec zbrodni znalazł się w tych pięciu książkach? Bo nie pamiętam, kiedy czytałam taki kryminał, który tak mnie zastanawiał i który wywarł na mnie tak pozytywne wrażenie. Nie pamiętam, kiedy jakiś kryminał trzymał we mnie w takim napięciu. Warren Ellis stworzył powieść, która do dzisiaj krąży w mojej głowie i pewnego dnia z pewnością do niej powrócę. Zmyślna intryga, to wszystko tylko dodawało smaczku całej książce i sprawiło, że znalazła się właśnie tutaj i spokojne jestem w stanie zaliczyć ją do tych najlepszych z tego roku.

Na sam koniec opowiem o Wnuczce Raguela, książce po której nie wiedziałam czego się spodziewać. Stało się tak, że obraz jaki stworzył Krzysztof Koehler wywarł na mnie tak skrajne emocje, że od tej pory inaczej spoglądam w stronę osób bezdomnych. To książka mająca podłoże psychologiczne, podczas której zastanawiamy się nad tym ile razy obok nas przemknęła osoba bezdomna, a my automatycznie skojarzyliśmy bezdomny = alkoholik. Książka ta zyskała moją "sympatię" właśnie tym, że porusza temat trudny, a przy tym owy temat nie przytłacza. Może to zdanie nad wyrost, ale to powieść, która wielu może nauczyć.

A Wy czytaliście, którąś z tych książek? Jakie są wasze opinie na ich temat?

Ogłoszenie zwycięzcy konkursu/rozdawajki noworocznej

Pierwszy post w nowym roku nie był dla mnie przyjemniejszy. Mam ogromną przyjemność dzisiaj ogłosić zwycięzcę mojego konkursu, w którym do wygrania był Poradnik pozytywnego myślenia. Waszym zadaniem było odpowiedzenie na krótkie pytanie. Osób zgłosiło się tylko dwoje, ale pomimo to konkurs się odbył i wczoraj wieczorem wraz z moim Pomocnikiem jednogłośnie wybraliśmy zwycięzcę.

Pytanie brzmiało:
Jaki jest mój sposób na pozytywne myślenie?
Trzeba powiedzieć, że obie odpowiedzi bardzo nam się podobały, ale zwycięzca może być tylko jeden. Oto zwycięska odpowiedź:

 Moim sposobem na pozytywne myślenie jest poszperanie w moim "składziku" złotych myśli i wczytywanie się w cytaty naładowane pozytywną energią :) Na co dzień zawsze staram się w chwilach zwątpienia znaleźć choćby małą pozytywną stronę danej sytuacji - to pomaga! 
A co najbardziej pozytywnie nastraja w taki zimowy dzień jak ten? Kubek gorącej, aromatycznej czekolady :D

Autorką jest ma ra, której serdecznie gratuluję! Skontaktuję się drogą mailową :) Dziękuję również Kolorowej Pracowni za udział w konkursie.