Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy: Złodziej Pioruna (2010)

FANTASY, KOMEDIA, PRZYGODOWY
KANADA, USA
REŻYSERIA: CHRIS COLUMBUS
SCENARIUSZ: CRAIG TILEY
NA PODSTAWIE POWIEŚCI RICKA RIORDANA

Święta sprzyjają oglądaniu różnych filmów, których by się wcześniej najzwyczajniej w świecie nie zobaczyło. Tak też i było i w moim przypadku. Wspólnie z rodziną zdecydowaliśmy się obejrzeć produkcję pod tytułem Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy: Złodziej Pioruna. Niewątpliwie była to lekka produkcja, właśnie na takie rodzinne oglądanie. Na wstępie też powiem, że nie czytałam, i raczej nie zamierzam, książki na podstawie, której powstał ten film.


Percy to zwyczajny nastolatek, który cierpi na szereg dolegliwości utrudniających uczenie się np. dysleksję. Pewnego dnia niespodziewanie zostaje zaatakowany przez pewną mityczną istotę, którą oskarża go o to, że ukradł Piorun Zeusa. Percy pochodzi z rozbitej rodziny, nigdy nie poznał swojego ojca, a jego matka wyszła za mąż za człowieka, który nie znosił Percy’ego i nic pożytecznego nie robił. Okazuje się jednak, że Percy to niezwyczajny chłopak, gdyż jest on synem Posejdona – boga mórz. Percy wraz z grupą przyjaciół postanawia znaleźć Piorun, oddać go właścicielowi i uratować świat przed zagładą.


Prosta historia, trafiająca do nastolatków i starszych dzieci. Bohater jest taki jak dzieciaki, ma swoje problemy, z którymi sobie nie radzi, ma też przyjaciela, na którego zawsze może liczyć. Świat tutaj nie jest do końca czarno – biały, choć ewidentnie jest podział na tych, którzy są w stanie zdziałać dobro, a Ci którzy są źli. Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy: Złodziej Pioruna to idealne przyswojenie mitologii greckiej młodzieży, inaczej mówiąc zachęcające jest po obejrzeniu tej produkcji sięgnięcie po mitologię, która może wydawać się nie atrakcyjna. Obsada aktorska także może zachęcić do obejrzenia tego filmu, bo zobaczymy to między innymi Pierce’a Bosmana, czy Umę Thurman, co prawda w rolach drugoplanowych, czy epizodycznych to mimo to jednak wartych uwagi. Zaś wcielający się w rolę Percy’ego – Logan Lerman – moim skromnym i nie fachowym okiem wypadł bardzo dobrze i świetnie sprawdził się zagubionego w świecie młodego półboga. Oglądając tę produkcję zaintrygowała mnie aktorką wcielająca się w postać córki Ateny – Alexandra Daddario -, która to wydawała mi się być znajoma z jakieś produkcji, a trzeba przyznać, że podobała mi się jej gra w tym filmie. Sprawdziłam i okazało się, iż grała ona ukochaną Neala Caffrey’a z serialu White Collar, którego swego czasu oglądałam.


Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy to film, przy którym można się pośmiać i dobrze pobawić, pod warunkiem, że nie wymaga się od niego zbyt wiele. To produkcja kierowana bardziej do młodszego, ale nie najmłodszego widza, choć i ten starszy może znaleźć coś dla siebie. Polecam, jeżeli mamy ochotę na coś niewymagającego i zabawnego. 

John Frusciante - Enclosure

Kiedy przeczytałam o nowej płycie Johna Frusciante wiedziałam, że fizyczne posiadanie jej na półce będzie dla mnie rzeczą niemożliwą (przynajmniej na ten moment), ale całej płyty mogłam posłuchać za pośrednictwem YouTube'a. Nie mogłam również nie napisać kilku słów na temat Enclosure na blogu. 



Na nowość "mojego" Fru czekałam z niecierpliwością, spodziewając się wszystkiego. Już pierwsze dźwięki przykuły moją uwagę. Pierwsze skojarzenie - coś horrorystycznego, mrocznego, a syntetyczny wokal, który po chwili wyłonił się z "czeluści" melodii tylko mnie w tym utwierdził. Kolejny utwór jest już bardziej przyjemny w odbiorze od poprzedniego, ale też wciąż nie dla każdego. Enclosure to nie album dla każdego, nie wszystkim przypadnie do gustu. Jest to muzyka głównie syntezatorowa przeplatana mistrzowską grą na gitarze. Jest to inne ujęcie muzyki, co jednak nie oznacza, że gorsze. Tak jak pisałam apropo poprzedniego albumu Frusciante jest to rodzaj muzyki po który jeszcze niedawno bym nie sięgnęła. Świadczy to o tym, że rozwinął się mój gust, nie zmienił, bo słucham wciąż tych samych wykonawców co przed laty, ale sięgam również w większym stopniu, po rzeczy inne i dojrzalsze. Nie jest to może płyta, której chętnie posłuchamy, kiedy tryskamy doskonałym humorem, jednak różnorodność występująca na Enclosure sprawia, że słuchając go przenosimy się w całkowicie odmienny świat/wymiar. I właśnie to w twórczości Johna Frusciante lubię najbardziej.

Po raz kolejny były muzyk Red Hot Chili Peppers udowodnił, że nie potrzebuje zespołu i ogromnej popularności, aby tworzyć genialną muzykę. Jak napisałam wcześniej nie jest to album, którego słucha się na co dzień, kiedy mamy dobry nastrój, ale raczej rodzaj takiej płyty, przy której możemy pomyśleć i odpłynąć zupełnie z ogarniającego nas świata. Występująca na Enclosure elektronika spowodowana użyciem syntezatorów sprawia, że album jest dosyć "ciężki". Tłumacząc użycie tego słowa mam na myśli, że "ciężki" w sensie przytłaczający, trudniejszy w odbiorze.

Enclosure całkowicie mną zawładnął i zachwycił, gdyż po raz kolejny John Frusciante pokazał, że zasługuje na miano MISTRZA i odejście z Red Hot Chili Peppers tylko mu służy, gdyż rozwija się on muzycznie. I po przeczytaniu wywiadu na temat tego nowego albumu, wiem, że czuje się on spełniony muzycznie. Zachęcam do przesłuchania albumu, ciekawa jestem czy i Wam przypadnie do gustu.

Tracklista:

  1.  Shining Desert 
  2.  Sleep 
  3. Run 
  4. Stage
  5. Fanfare 
  6. Cinch 
  7. Zone 
  8. Crowded
  9. Excuses 


Triduum Paschalne, czyli moje małe zniknięcie z internetu.

W związku z Triduum Paschalnym, które jest dla mnie najważniejszym czasem w roku, moim postanowieniem jest, że przez ta czas, aż do powrotu z Wigilii Paschalnej nie będę korzystała z komputera w celach rozrywkowych. W tym czasie pragnę zgłębić treści Męki Pańskiej - poprzez lekturę objawień Anny Katarzyny Emmerich, a także obejrzenia Pasji Mela Gibsona, nakręconej na podstawie widzeń wymienionej wcześniej mistyczki. Po swoim powrocie opublikuję na blogu moją opinię na temat nowego albumu mojego najukochańszego i ulubionego wykonawcy.

Życzę wszystkim Wesołych Świąt Wielkanocnych!

Liebster Blog Award #2


Zostałam nominowana do Liebster Blog Award po raz drugi, tym razem, zostałam nominowana [dziękuję bardzo] przez Marcina z bloga Moje dziwne zapiski, oczywiście z chęcią odpowiem na jego 11 pytań, które są bardzo interesujące. Nie przedłużając przechodzę do odpowiedzi :)

Pytania Marcina:

1. Który superbohater powinien zostać patronem Polski i dlaczego?

Kiedy przeczytałam to pytanie zamurowało mnie, zaczęłam się zastanawiać: Jaką odpowiedź dać? Superbohater patronem Polski? Jaki idealnie nadawałby się do tej roli? Szukając odpowiedzi nie znalazłam nikogo, a to dlatego, że żaden według mnie nie nadaje się do takiej "odpowiedzialnej" roli.

2. Na jaki film wyjątkowo czekasz w tym roku?

X -men: Przeszłość, która nadejdzie - jakoś kontynuacja X - menów najbardziej mnie nurtuje.

3. Skąd pomysł na taką a nie inną nazwę Twojego bloga?

Nazwa zmieniała się kilka razy, wróciłam jednak do swojego pierwotnego Sometimes I feel dodając tylko "go to other world". A skąd pomysł? Zaczerpnięty został z piosenki Red Hot Chili Peppers "Under the bridge", to taka odnośnik do tego, że czasami po prostu czuję, że mam potrzebę usiąść z książką i zagłębić się w lekturze zapominając o całym świecie.

4.Czy zamierzasz kiedyś przestać blogować?

Na pewno kiedyś przyjdzie taki dzień, kiedy powiem sobie dość. Na razie lubię prowadzić bloga i sprawia mi to przyjemność, a z przyjemności się nie rezygnuje.

5. Który z tych superbohaterów wygrałby pojedynek: Kleszcz czy Silver Surfer i dlaczego to Silver Surfer?

Obojga z tych dwóch postaci znam słabo. Silver Surfer jest mi jednak w jakiś sposób bardziej znany, a poza tym wydaje się być on ciekawą postacią [wciąż nie miałam sposobności zapoznać się z nim bliżej] i dlatego stawiam na niego. Ach to sugerowanie odpowiedzi! :D

6. Książka „papierowa” czy e-book na tablecie?

Bez dwóch zdań książka "papierowa" :)

7.O czym byłby Twój wymarzony film/książka/komiks?

Ciężko powiedzieć, bo upodobania zmieniają mi się szybciej niż w kalejdoskopie. Nasuwa mi się jednak odpowiedź: komiks/książka/film cokolwiek z tego, o życiu bez ubarwień i takie jakie po prostu jest.

8. O czym nagrał(a)byś utwór disco polo?

O niczym, bo o wszystkim już było.

9. Gdybyś mógł wybierać to czy zdecydował(a)byś się założyć bloga drugi raz?

Tak, ale wiem, że inaczej bym wszystko zaczęła.

10. O czym nie lubisz pisać najbardziej?

O czymś, co mnie zawiodło. Nieważne czy to film, czy książka.

11. 2D czy 3D a może napisy zamiast dubbingu?

Czy 2D czy 3D nie robi mi to różnicy, ale zdecydowanie napisy zamiast dubbingu. Drażni mnie dubbing w filmach aktorskich.

Ostatnim razem nie nominowałam nikogo do tejże zabawy, teraz jednak to zrobię, ale zrobię nie regulaminowo i wytypuje 4 blogi:

Esa czyta
Książkowo - świat domowej biblioteczki
recenzje ami.
Thieving Books

Oto moje 11 pytań:

  1. Jaką książkę zabrałbyś/zabrałabyś na wycieczkę dookoła świata, jeśli mogłaby być to tylko jedna książka i dlaczego?
  2. Gdybyś miał/-a napisać książkę, o czym by była? (o ile jej nie piszesz)
  3. Jaki jest Twój ulubiony gatunek literacki i dlaczego akurat ten?
  4. Co sprawiło, że założyłeś/założyłaś bloga?
  5. Czy masz swoją ulubioną książkę z dzieciństwa, jeśli tak to jaką?
  6. W jakim miejscu najlepiej Ci się czyta?
  7. Jaką książkę/serię chciałbyś/chciałabyś posiadać na półce, ale jest to niemożliwe?
  8. Na co przeznaczyłbyś/przeznaczyłabyś wygraną w totolotka?
  9. Czy jest jakąś książką, którą bardzo chcesz przeczytać, ale jeszcze nie było takiej okazji?
  10. Jak spędzasz wolny czas, kiedy akurat nie czytasz?
  11. Czy masz jakieś ulubione powiedzenie, którego cały czas używasz?
Oczywiście, jeśli są inni chętni do odpowiedzenia na moje pytania, serdecznie zapraszam. Jeszcze raz dziękuję Marcinowi za nominację ;)


E.D. Biggers - Charlie Chan prowadzi śledźtwo


Siegając po dosyć zniszczoną powieść (pod koniec wypadały mi kartki) Earla Derr Biggersa, wiedziałam o niej tylko tyle, iż mam do czynienia z kryminałem. Autor był dla mnie zagadką, tak samo zresztą jak to, co znalazłam w książce. Stary kryminał, którego akcja rozgrywała się w czasach przedwojennych, a współczesnych pisarzowi, który zmarł w roku 1933.


Tytuł mówił, że będziemy mieli do czynienia ze śledztwem prowadzonym przez Charlie’go Chana („Charlie Chan prowadzi śledztwo”). Owszem inspektor Chan śledztwo prowadził i znalazł sprawcę, ale nie od razu. W Londynie w hotelu Bromme’a dochodzi do morderstwa, którego ofiarą pada, staruszek pan Drake. Wszystkie dowody wskazują, że został on uduszony. Przez kogo i dlaczego? Oczywiście nie zdradzę. Do sprawy zostaje przydzielony inspektor Duff ze Scotland Yardu. Ustala on, że ofiara była uczestnikiem wycieczki dookoła świata pod przewodnictwem doktora Loftona. Znalezienie sprawcy graniczy jednak z cudem, gdyż z męskiej części grupy jest podejrzany i na każdym z nich ciąży jakiś zarzut. Kiedy podróżnicy dojeżdżają do kolejnego punktu – Nicei – ginie kolejna osoba. Tym razem jest pan Honeywood, wszystko wskazuje na to, iż popełnił on samobójstwo, Duff jednak próbuje dociec czy Honeywood także jest ofiarą mordercy, którego próbuje znaleźć i zatrzymać, za zabójstwo popełnione w Londynie, czy po prostu targnął się na swoje życie. Kiedy nieoczekiwanie musi on przerwać swoje śledztwo, wtedy sprawę przejmuje Charlie Chan, który rozwiązuje zagadkę morderstwa na panu Drake’u.

 „Charlie Chan prowadzi śledztwo” to kryminał trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Earl Derr Biggers zmyślnie prowadził akcję powieści, a zagadka kryminalna, którą stworzył była naprawdę przemyślana. Pomimo tego, iż próbowałam rozwikłać, kto stoi za zabójstwem, nie udało mi się to. Wszyscy moi domniemani sprawcy, okazali się niewinni. Książkę czytało mi się bardzo przyjemnie, gdyż podczas lektury nie można było narzekać na nudę. Podobało mi się to, że bohaterowie powieści byli globtroterami, a każdy z nich był tak różnorodny i to też ogromny plus dla autora, którzy oprócz pięknych wspomnień i wrażeń, przywieźli również te nieprzyjemne, wręcz tragiczne dla niektórych wspomnienia.

Ta wzięta impulsywnie książka zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Z przyjemnością śledziłam i próbowałam rozwikłać zagadkę kryminalną oraz akcję powieści. Nie spodziewałam się, że mocno zniszczona książka przyniesiona z półki „Podaj dalej” przyniesie mi tyle wrażeń i emocji. Na długo pozostanie ona w mojej pamięci.

Książka przeczytana w ramach wyzwań:

Spostrzeżenia na temat... pisania własnych tekstów + mały eksperyment


Dzisiaj chciałam poruszyć temat, o którym już czasami napominałam w postach pojawiających się na blogu. Niejednokrotnie już pisałam o tym, że piszę, gdzieniegdzie można przeczytać moją twórczość (niekoniecznie radosną) i choć wybitnych osiągnięć w pisarskim polu nie mam za wiele to jednak się nie poddaje i pisze sobie dalej. Mówiłam o konkursie na który chciałam wysłać swoją "powieść", nie zrobiłam tego, po części stchórzyłam, gdyż nie wysłałam ukończonej przed rokiem książki, bo ta nowa wciąż nie "dobiła" szczęśliwie do końca. Nie zdołałam jej skończyć "na czas" z kilku powodów: Po pierwsze: Nie miałam weny na pisanie, zbyt dużo się działo w moim życiu, abym mogła myśleć o moich bohaterach. Po drugie: Brakowało mi czasu na pisanie, kiedy jakikolwiek pomysł się pojawił. A pomysły pojawiały się wtedy, kiedy nie powinny. Po trzecie: właśnie, co po trzecie, po trzecie to niezdecydowanie i... wybór, wybranie wypadu ze znajomymi zamiast pisania.



Nic jednak straconego, pisać nie przestaje, pomysły do głowy mi wciąż napływają. Pisanie to już jakaś nieodłączna część mnie, mam kilka zaczętych projektów, choć w tej chwili poświęcam się tylko jednemu, czyli tej książce, którą chciałam wysłać na konkurs. Zauważyłam, że pisanie przychodzi mi teraz z większą lekkością, niż kiedyś, a każdy tekst jest dokładnie przemyślany, choć piszę, wtedy kiedy mogę i nie układam w głowie co będzie potem, mam ogólny zarys, ale niczego nie układam na przód. Kiedy siadam przed komputer i załączam Word to litery same układają się w słowa, a ja sama potem nie wierzę, że to co czytam to moje własne zdania. Choć sama swojej twórczości nie jestem w stanie ocenić i potrzebuję do tego drugiej osoby, to jednak widzę, że od czasu, kiedy skończyłam swoje Ukryte spełnione marzenie, zrobiłam spory krok do przodu.

Postanowiłam zrobić pewien eksperyment, bo przecież nie piszę dla siebie, ale chciałabym, aby to co piszę czytali inni. Dlatego też postanowiłam, że umożliwię czytelnikom swojego bloga, czyli Wam przeczytanie mojego ukończonego już "tworu". Żeby otrzymać próbkę mojej twórczości, wystarczy wyrazić chęć otrzymania Braków powrotów i innych niuansów w komentarzu, podając swojego maila . Oferuję formę elektroniczną (pdf) (niestety nie jestem w stanie wydrukować, gdyż są to dla mnie zbyt duże koszty), a oczekuję opinii zwrotnej na temat tego co napisałam. Może być to odpowiedź wysłana drogą mailową wyłącznie do mnie lub też opublikowana opinia na blogu. Wybór już należy do Was. Poniżej prezentuję krótkie streszczenie oferowanej historii:

„Braki powroty i inne niuanse” to historia młodej kobiety - Marty, która staje przed obliczem ogromnej tragedii w swoim życiu. Kiedy spełnia się największe marzenie jakie Marta miała wraz ze swoim mężem Karolem okazuje się, że ten zmarł Zrozpaczona kobieta musi podnieść się po stracie ukochanego mężczyzny, pomaga jej w tym rodzina i… dawny przyjaciel, z którym Marta zerwała kontakty przed laty, zanim po raz pierwszy spotkała swojego męża. Z biegiem czasu Mateusz, staje się kimś więcej dla Marty, ale w ich wspólnym życiu, nie wszystko układa się tak jak  powinno, w życie Marty wkracza brat Karola – Krzysiek, któremu los również postanowił spłatać nieprzyjemnego i tragicznego w skutkach figla. Marta wraz z Mateuszem zmaga się ze swoją przeszłością, ale także ciężką teraźniejszością.

Wracając do przemyśleń na temat swojej twórczości, z pewnością po skończeniu „(Nie)możliwe” spróbuję przesłać je gdzieś, aby umożliwić sobie drogę do kariery. Mam spore marzenia w tym polu i wierzę, że pewnego dnia się spełnią. Chcę, aby to co napisałam, zostało wydane, żeby inni mogli przeczytać to co stworzyłam. Wokół mnie jest sporo ludzi, którzy głęboko wierzą w mój sukces. Czasami nawet bardziej, niż ja sama. Już raz wysłałam swoją książkę do wydawnictwa, właśnie wspomniane wyżej „Braki powroty i inne niuanse”, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi, nie poddam się jednak i spróbuję jeszcze raz. Zaczynam dostrzegać to, że myślę poważnie o swoim pisaniu, chciałabym nie tylko pisać dla przyjemności i dla odreagowania, ale też osiągać jakieś korzyści. Wiem, że to o czym marzę jest trudne do realizacji, ale przecież marzenia są po to, aby je spełniać. Pisanie to dla mnie sposób zapomnienia o trudnościach dnia, czasami ta ucieczka we własny wykreowany świat sprawia, że później łatwiej mi podołać jakimś sprawom. Staram się, aby to co piszę, nie było błahe i proste, ani nierzeczywiste, a wręcz przeciwnie moi bohaterowie borykają się z trudnościami, które nie łatwo rozwiązać.

Czy Wam też zdarzało się pisać coś własnego? Może nadal piszecie? Czekam na Wasze odpowiedzi.

Życie jest piękne (1997)

Reżyseria: Roberto Benigini
Scenariusz: Roberto Benigini, Vincenzo Cerami
Gatunek: Dramat, Komedia, Wojenny
Produkcja: Włochy

Od dłuższego czasu chciałam obejrzeć film włoską produkcję o zachęcająco brzmiącym tytule „Życie jest piękne”. W końcu postanowiłam usiąść i na spokojnie obejrzeć jakiś film, mój wybór padł właśnie na „La vita è bella”, czego zupełnie nie żałuję, gdyż była to naprawdę doskonała produkcja na poniedziałkowy wieczór.


Włochy 1939 roku, nieuchronnie zbliża się wojna. Już mówi się o segregacji i eliminowaniu jednostek słabych. Guido Orefice (Roberto Benigini) będący Żydem i pracujący, jako kelner w hotelu Grand natrafia, zupełnym przypadkiem na kobietę o imieniu Dora (Nicoletta Braschi), która od razu go olśniewa. Później Guido stara się być tam, gdzie Dora. Jego starania nie idą na marne, ale wojna jest w pełni. Guido wraz z Dorą mają synka – Giosué. Wszyscy wiodą szczęśliwe życie, pomimo tego, że na świecie szaleje wojna, a oni sami muszą liczyć się z dyskryminacją z tego powodu, że są Żydami. Któregoś dnia po Guido i Giosué przychodzi SS i zabierają ich do obozu. Ojciec nie chcąc nastraszyć syna mówi mu, że są graczami w grze, aby ten nie załamywał się i przetrwał obóz.


„Życie jest piękne” to produkcja, która w niesamowity sposób porusza człowieka. Pokazujący, że z każdej sytuacji nawet tej najbardziej beznadziejnej można znaleźć rozwiązanie, które umniejszy nam tragizm całego zdarzenia.  Oglądając ten film można by się poważnie uśmiechnąć, szczególnie patrząc na działania Guido chcącego zdobyć serce Dory. Od samego początku do bohaterów czuło się sympatię, a grający małego Giosué - Giorgio Cantarini – wypadł znakomicie i poruszył moje serce całkowicie. Odgrywał on doskonale strach i niewiarę w słowa ojca, kiedy widział, że to co on mówi nie jest prawdą. Produkcja, choć poruszająca temat trudny i tragiczny, jakim był holocaust i II wojna światowa, pokazuje, że życie może być piękne w każdym momencie. Nieważne, czy żyjemy w czasach prześladowań, czy podczas trwającej straszliwej wojny. Choć zaznaczono, że to film wojenny, wojny w „Życie jest piękne” nie widać i to jest piękne.

Warto poświęcić swój czas i obejrzeć „Życie jest piękne” , gdyż ten film sprawi, że na naszej twarzy pojawi się uśmiech, pokaże jak wielka potrafi być miłość ojca do dziecka i jak wielkie może być poświęcenie, kiedy chcemy kogoś uchronić przed niebezpieczeństwem. Na filmie nie można się nudzić, bowiem wszystko toczy się szybko i naprawdę czasami rozbawia.
Moja ocena: 9/10

Film obejrzany w ramach wyzwania:

A. Dahl - Msza żałobna


Kiedy zobaczyłam na półce w bibliotece tytuł „Msza żałobna” i nieznanego mi jak dotąd autora Arne Dahla postanowiłam zaryzykować i wziąć tę pozycję. Uwagę przykuła również tajemnicza i trochę mroczna okładka. I dopiero po przyniesieniu jej do domu przeczytałam, że to siódma cześć cyklu, ale skoro już wypożyczyłam to przecież nie oddam nieprzeczytanej. Ten szwedzki autor był mi do tej pory nie znany, ale po lekturze „Mszy żałobnej” wiem, że po inne jego książki, a w szczególności poprzednie części o Drużynie A sięgnę.


Rozpoczyna się wojna z Irakiem, Stany Zjednoczone wraz z kilkoma sojusznikami wchodzą zbrojnie na teren Iraku. W Sztokholmie jednak nie wojna na Bliskim Wschodzie jest tematem numer jeden, a napad na siedzibę internetowego banku, gdzie napastnicy wzięli kilkunastu zakładników, wśród nich byłą żoną funkcjonariusza Policji i członka Drużyny A. Żądania napastników są dosyć zaskakujące, a cała sprawa ma coś wspólnego z przeszłością.

Jak powiedziałam na samym początku było to zetknięcie się z twórczością Arne Dahla. Książka ta wciągnęła mnie do reszty, choć czytałam ją dosyć długo, ale po prostu musiałam sobie dozować otrzymywane treści. „Msza żałobna” to naprawdę inteligentny kryminał, którego finału nie sposób przewidzieć. Autor na każdy kroku nas zaskakuje i zmyślnie prowadzi akcję powieści. Nie przypuszczałam, rozpoczynając tę książkę, że będzie ona dla mnie tak pełna wrażeń i niezapomniana. Nie pamiętam, kiedy jakiś kryminał dostarczył mi takiej dawki intelektualnego wysiłku, a nie samego rozwiązania zagadki.

Bohaterowie, byli postaciami wyraźnymi, choć ciężko mi o nich opowiadać, z powodu, że zaczęłam od siódmej części cyklu i o Drużynie A dowiedziałam się niewiele. Jednakże każdy członek Drużyny A posiadał swoje indywidualne cechy charakteru, których nie posiadał jego kolega, co sprawiało, że była to grupa niezawodna i idealnie dopracowana.


Polecam tę książkę miłośnikom kryminałów, gdyż na pewno się nie zawiedziecie. W powieści pojawia się co jakiś czas motyw z „Requiem” Mozarta, które ja podczas lektury książki sobie włączyłam. Słuchanie utworu genialnego kompozytora podczas czytania powieści Dahla sprawiało, że głębiej wchodziło się w przekazywane treści. Nie zawiodłam się na „Mszy żałobnej” i z pewnością poznam wcześniejsze jak i pewnie kiedyś dalsze akcje Drużyny A. 


Przeczytana w ramach wyzwań:

Muzyczne upodobania #6 /10 piosenek, których kiedyś nienawidziłam, a dziś je lubię

Przyszedł czas na kolejną, szóstą już odsłonę moich muzycznych upodobań, dzisiaj znowu z piosenkami. Z biegiem czasu zmieniają nam się muzyczne gusta, niektóre ulubione piosenki stają się tymi, które unikamy jak ognia, a te, których wręcz nienawidziliśmy zaczynają nam się podobać. Dzisiaj chciałabym zaprezentować wam, właśnie dziesięć takich utworów, których kiedyś choćby jedna nutka doprowadzała mnie do szewskiej pasji i jak najszybciej zmieniłam kanał radiowy czy program telewizyjny, a dziś... dzisiaj słucham ich non stop, choć do tych naj trochę im brakuje. Jakie to piosenki?


Kings of Leon – Use Somebody - nienawidziłam tej piosenki, bo słysząc ją automatycznie kojarzyła mi się z pewną osobą. Co się zmieniło? Właściwie to nic, ale pewnego dnia wysłuchałam tej piosenki od początku do końca zwykłym przypadkiem i spodobała mi się. Oczywiście nie tak po prostu, sama zrozumiałam, że nienawidzenie piosenki z powodu jednej osoby nie ma sensu. Teraz od Use Somebody zaczynam prawie każdy swój dzień.



Evanescence – My Immortal - tej piosenki nie cierpiałam będąc jeszcze w podstawówce, polubiłam ją, wtedy kiedy polubiłam cały zespół, czyli gdzieś w okolicach liceum (jest przepaść ;p). Teraz z przyjemnością jej słucham, a kiedyś tylko dźwięk mnie drażnił.



Thirty Seconds To Mars – Up in the air - to najświeższa piosenka w tym zastawieniu. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam nową piosenkę Thirty Seconds To Mars pomyślałam sobie: "Co się stało z zespołem, który polubiłam?! Co to ma być?!", skoro nie lubiłam tej piosenki ustawiłam ją sobie na budzik. Z reguły piosenek, która ustawia się na budzik się nienawidzi. U mnie stało się na odwrót, a zakup płyty, sprawił, że naprawdę polubiłam tą piosenkę, ale jestem w stanie jej słuchać tylko w "pakiecie", czyli słuchając całej płyty.



Red Hot Chili Peppers – Cabron - to chyba była jedna z kilku piosenek Papryczek, których nie lubiłam słuchać. Ten utwór zaczęła słuchać moja siostra, która bardzo lubi płytę, z której Cabron pochodzi, w pewnym momencie i ja zaczęłam słuchać tej piosenki.



Linkin’ Park – In the end - z tą piosenką było inaczej, niż ze wszystkimi tutaj wymienionymi. Otóż, kiedyś nie lubiłam Linkin' Park, ale kiedy ich polubiłam, właśnie In The End było jedną z moich ulubionych piosenek tego zespołu. W gimnazjum i początkiem liceum miałam ustawioną ją jako budzik, jak można się łatwo domyślić, po prostu ją znienawidziłam. Po kilku latach ponownie zapałałam "miłością" do tego utworu Linkin' Park.



Happysad – Zanim pójdę (wykonanie Czesława Mozila) - drażni mnie trochę głos wokalisty Happysad, choć tekst piosenki bardzo mi się podoba, nie jestem w stanie jej słuchać, zmieniło się to kiedy natrafiłam na wykonanie Czesława.



The Cranberries – Zombie - tej piosenki, a raczej teledysku do niej panicznie się bałam i co za tym szło nie słuchałam jej. Z czasem zauważyłam, że w teledysku nie ma nic przerażającego, a piosenki słucham z chęcią, kiedy leci w radiu.


U2 - One - nie lubiłam U2, nienawidziłam ich piosenek, ale dziś jest inaczej, z chęcią słucham U2, a One czasami nawet potrafi mnie wzruszyć.


Czesław Śpiewa – Maszynka do świerkania - dopóki nie wysłuchałam piosenki do końca i zgłębiłam się w nią to jej nie lubiłam. Dziś to jedna z ulubionych i najczęściej odtwarzanych.


Green Day - Holiday - "Nigdy nie polubię Green Day!" - to zdanie moje i mojej koleżanki, jakże tutaj idealnie sprawdziło się przysłowie: "Nigdy nie mów nigdy.". Polubiłam Green Day, ale do tej piosenki długo się przekonywałam, choć dzisiaj zespołu i samej piosenki słucham bardzo sporadycznie to jednak fakt, że kiedyś nienawidziłam, a dziś lubię pozostał.



A Wy macie takie utwory, których kiedyś nie słuchaliście, a dziś już tak?

Podsumowanie marca #3/2014

Witajcie!

Marzec przeleciał mi bardzo szybko, przeczytałam mało książek, o filmach już nie wspominając. Jednak nie lenistwo jest powodem takich, a nie innych wyników, a przeorganizowanie mojego życia prywatnego oraz brak czasu związany z pracą licencjacką. Jedno i drugie zrobiło nie małą rewolucję i wpłynęło na wyniki, głównie w oglądaniu filmów, bo książki czytam wszędzie.


Przeczytanych książek: 4
Wyzwanie Z półki: 1
Wyzwanie Grunt to okładka: 3
Wyzwanie kryminalne: 1
Wyzwanie Czytam starą literaturę: 1
Najlepsza książka: Eric - Emmanuel Schmitt - Małżeństwo we troje
Najgorsza książka: -


Obejrzanych filmów: 4
w tym 
3 pełnometrażowe
1 krótkometrażowy (Le Café)
Wyzwanie Oglądam kino światowe: 0 - miałam tak wiele planów filmowych, a tak mało czasu i chęci :(
Wyzwanie własne Umrę jak nie zobaczę: 1
Najlepszy film: X - men: Pierwsza klasa - drugi raz mnie zachwycił
Najgorszy film:

Mam nadzieję, że kwiecień okaże się dla mnie bardziej wdzięcznym miesiącem, niż marzec. Jak można zauważyć zmienił się nagłówek, zachciało mi się czegoś prostszego, więc stworzyłam nowy, nie jest to jednak koniec zmian, które planuję dokonać w wyglądzie bloga.

A jak Wasz miesiąc? Cieszą Was wasze wyniki?

E.- E. Schmitt - Małżeństwo we troje


Zakup „Małżeństwa we troje”, był planowany, wraz z moją siostrą byłyśmy zaintrygowane opisem owej książki, a także obie bardzo cenimy sobie twórczość Erica – Emmanuela Schmitta. Kiedy „Małżeństwo we troje” dotarło, odkryłam, że to nie jedna powieść, a zbiór pięciu opowiadań i słów od autora. Przyznam, że mnie to ucieszyło, bo lubię zbiory z opowiadaniami.


Zawarte w „Małżeństwie we troje”historie były pozornie od siebie różne i nie łączyły się ze sobą. Po pełnej lekturze mogę śmiało powiedzieć, że w każdym można znaleźć ziarenko poprzedniego. Autor zaczął dość trudnym, ale przejmującym opowiadaniem zatytułowanym „Dwóch panów z Brukseli”, który już od samego początku mnie intrygowało. Kolejne o krótkim tytule „Pies” również poruszyło moje serce, ale dopiero jego finał naprawdę mnie wzruszył. Następne było opowiadanie tytułowe całego zbioru (,że tak pozwolę sobie nazwać tę książkę), które początkowo wydało mi się beznadziejne i zupełnie pozbawione czegokolwiek, co nadawałoby mu polotu, jednakże po pełnej lekturze książki odkryłam, że po prostu nie zrozumiałam przesłania „Małżeństwa we troje” – z wyjaśnieniem pośpieszył mi sam autor. Opowiadanie o tytule „Serce w popiele” było dla mnie naprawdę wzruszające, pokazało jak wielka potrafi być miłość, ale jak trudno jest nam ją czasem okazać. Ostatnie „Dziecko upiór” przeraziło mnie swoim tytułem, jednak, gdy zgłębiłam jego treść poruszyło mnie dogłębnie i utwierdziło w swoich przekonaniach. Każde z tych opowiadań wywarło na mnie pozytywne wrażenia, oczywiście początkowo jedne podobały mi się bardziej, drugie mniej, jednak ogólnie rzecz ujmując był to naprawdę dobrze spędzony czas.

„Dwóch panów z Brukseli”. Pewnego dnia Genevieve Grenier z domu Piaster wychodzi w okazałym kościele Świętej Goduli za mąż za Edouardo Grenier, jednak za filarem miłość i wierność przyrzekała sobie również inna para, która takiego pięknego ślubu wziąć nie mogła. Byli to dwaj mężczyźni Jean Daemens i Laurent Delphin. Tych dwoje mężczyzn zaczyna interesować się życiem swojego bliźniaczego małżeństwa, niewidocznie je wspierać. Kiedy na świat przychodzi David, w mężczyznach rodzi się odpowiedzialność rodzicielska, sami dziecka mieć nie mogą, więc ten mały chłopiec staje się ich ulubieńcem. Cała historia rozpoczyna się w momencie, kiedy do drzwi Genevieve przychodzi adwokat z informacją o tym, że została ona jedyną spadkobierczynią sporej fortuny.

„Pies”. Ta historia opowiadająca o mężczyźnie, który przez całe swoje życie miał psa, tego samego owczarka francuskiego o imieniu Argos. Ten zwierzak pozwalał mu funkcjonować w świecie, w którym się zagubił, po ciężkich doświadczeniach. Kiedy Argos okazywał komuś życzliwość, sam właściciel okazywał życzliwość. To historia pokazująca jak wielka może być przyjaźń pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem, niekoniecznie psem, choć ten do tej roli niewątpliwie nadaje się najlepiej.

„Małżeństwo we troje”. Została sama z dwójką dzieci po śmierci swojego męża kompozytora. Nie wiedziała co się z nią stanie, tonęła w długach. Nagle pojawił się mężczyzna, z którym zaczęła żyć, a którego żoną stała się później. To było życie we troje, bo pomimo tego, że poprzedni mąż Konstancji dawno odszedł to wciąż jest obecny w życiu. Jej drugi mąż porządkuje dzieła poprzedniego męża swojej żony, a także pisze jego biografię.

„Serce w popiele”. To opowieść, której akcja rozgrywa się w Islandi. Jej głównym bohaterem, a może raczej bohaterką jest Alba, która bardziej związana jest ze swoim siostrzeńcem Jonasem, aniżeli własnym synem. Jonas ma wadę serca, jego serce jest za słabe, kiedy dochodzi do tragedii i syn Alby umiera istnieje prawdopodobieństwo, że w ciele Jonasa już teraz pracuje serce Thora.

„Dziecko upiór”. Benjamin i Severine było kochającym się małżeństwem, w ich życiu brakowało tylko małej istotki – dziecka. Po przeprowadzonych badaniach okazuje się, że są oni nosicielami genów, które mogą powodować choroby genetyczne. Kiedy Severine w końcu udaje się zaś w ciążę, jeszcze w okresie prenatalnym dowiadują się, że dziecko po narodzeniu będzie cierpiało na mukowiscydozę. Decydują się usunąć ciążę, aby nie obarczać siebie opieką nad chorym dzieckiem.

Każde z nich poruszało zupełnie inną historię, mówiło o czymś zupełnie innym, ale razem tworzyły całość, stanowiły spójną grę na emocjach czytelnika. Od tolerancji do osób homoseksualnych, którą autor zaprezentował nam w „Dwóch panach z Brukseli” do tematu aborcji na dzieciach chorych, które przecież też mają prawo do życia w „Dziecku upiorze” poprzez cierpienie i odwieczne związane człowieka ze zwierzęciem („Pies”) i temat transplantologii organów po śmierci („Serce w popiele”), czy potęgę miłości i uznania do drugiego człowieka („Małżeństwo we troje”). Eric – Emmanuel Schmitt stworzył naprawdę przenikające opowiadania, które na długo pozostaną w mojej pamięci, z pewnością, kiedyś powrócę do tych historii.


Przeczytana w ramach wyzwania: